piątek, 19 stycznia 2018

Od Sebastiana do Alie


Westchnąłem głęboko, po raz już chyba setny wyglądając zza pleców jakiegoś gościa w podeszłym wieku i spoglądając na kolejkę przed nami. Ta jednak tak jak stała, tak stała. Prawdę powiedziawszy, straciłem już poczucie czasu, a niezmieniająca się liczba osób oczekujących podobnie jak ja na zmartwychwstanie pracownicy poczty wcale nie pomagała. Ta kobieta żyła oczywiście, ale jej mozolne ruchy oraz wiecznie otwarte usta sprawiały, iż niejednokrotnie myślałem, że dokończyła swój żywot, siedząc za przeszkloną szybą i stemplując ostatni w swoim istnieniu list. Zaraz po tym jednak jej płuca opuszczał głośny, chrapliwy oddech, a ręce sięgały po następną przesyłkę oczekującą na przyjęcie. I tak w kółko, średnio pięć razy na minutę popadając w stan podobnego zawieszenia. Ja w tym czasie czekałem, aż będę mógł zrobić przynajmniej pół kroku do przodu, co byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby nie typowe mohery wpychające się przede mnie i parę innych osób do kolejki.

Do teraz pamiętam, jakie było ich oburzenie, kiedy x czas temu wyskoczyły ze stereotypowymi pretensjami dotyczącymi tego, jaka to też młodzież niewychowana, bo nie ustępuje miejsca starszym. Mówiąc to, patrzyła wprost na mnie, a gdyby jej opasła noga nie musiała utrzymywać reszty tego pulpeta stanowiącego jej brzuch, zapewne podrygiwałaby miarowo, oczekując na zwolnienie miejsca. Ja natomiast miałem to prosto gdzieś, wbijając wzrok w przestrzeń przed sobą i rozmyślając, co będzie dzisiaj na kolację. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wepchnęła swe ogromne cielsko między staruszka stojącego przede mną a inną kobietę, posyłając przy tym uwodzicielski uśmiech temu pierwszemu. A przynajmniej tak jej się wydawało, ponieważ gdyby obok jej twarzy ktoś położył gówno, prędzej pocałowałbym tą kupę niż odwzajemnił tamten uśmiech. Poza tym mówi, że to młodzież jest niewychowana. Równie dobrze mógłbym być jej ojcem, o ile nie dziadkiem.
Wreszcie! O jeden krok bliżej do zbawienia! Widząc odchodzącego od okienka bruneta, po raz kolejny zerknąłem przed siebie, zauważając już tylko trzy osoby dzielące mnie od Ziemi Obiecanej: kobieta, moher i facet. Wtedy jednak przedstawienie się zaczęło. W torebce klopsa rozbrzmiał bowiem jeden z najpopularniejszych (wydaje mi się, że polskich) kawałków, który — o ile dobrze pamiętam jeszcze ten język — mówił coś o jakieś rudej, seksownej babce. Kto wie, może moher też miał kiedyś taki kolor włosów, a ta piosenka pozwala jej wyobrazić sobie, że znów ma 18 lat, 100 kg mniej, a jej dieta uszczuplona zostaje z 20 do 1 burgera dziennie. Wracając do tematu. Przez chwilę próbowała swoimi grubymi paluchami otworzyć swoją soczyście różową torebkę (zaprawdę powiadam wam, lepszego koloru już wybrać nie mogła), a kiedy jej się to udało, odebrała. Pomimo dzielącej nas odległości słyszałem każde słowo, zarówno z telefonu przypominającego kilkuwiekową cegłę, jak i niedający się zignorować głos mohera.
- Co się stało, moje słoneczko kochane? - zaraz rzygnę od tej słodyczy doskonale słyszalnej w jej głosie.
- Babciu, ratuj mnie, błagam! — usłyszałem po drugiej stronie — Steve przyszedł i chciałby kawy, a nie potrafię jej zrobić! Babciu, błagam, wracaj i mi pomóż! Inaczej on mnie zostawi, a ja będę najnieszczęśliwszą dziewczyną w całym układzie... kosmicznym! - przy ostatnich słowach dało się słyszeć jej niepewność dotyczącą tego, jak nazywa się nasz układ planetarny, ale także płacz.
Najlepsza babunia na świecie oczywiście już biegła z pomocą. A raczej śpieszyła z wyjaśnieniami, gdyż „tak długo stała w kolejce i nie chce stracić miejsca". Taa, jasne. W taki oto sposób cała poczta dowiedziała się, gdzie w domu mohera znajdują się szklanki, cukier, kawa, ile jej użyć, jak napełnić czajnik wodą i ją podgrzać, a także jak funkcjonuje urządzenie zwane, uwaga, łyżeczką. Słuchałem tego z dłonią zakrywającą twarz, a w myślach pojawiło się pytanie, czy jeśli ten biedaczyna Steve postanowi przespać się z tamtą laską, to czy zawoła ona swoją babcię, kiedy nie będzie wiedziała, jak ma się za do tego zabrać? Już to sobie wyobrażam: moher wchodzi do pokoju, biegnie na pomoc swojej wnuczce, najpierw na samej sobie pokazując, od czego ma zacząć oraz jak ma się zachowywać. Na samą myśl wzdrygnąłem się, a żołądek wraz z całą swoją zawartością podszedł mi do gardła. Czemu ja muszę być krótko po obiedzie...
Tłumaczenie trwało, nawet wtedy, gdy pulpet podszedł do okienka zbawienia, jak je sobie nazwałem. Tam wyciągnęła z torebki jakieś listy i ciągle mówiąc do telefonu, przyglądała się, jak starsza kobieta możliwie jak najdokładniej przykleja każdy znaczek na przesyłkach. Następnie odkładała je do specjalnej przegródki, a po zapłaceniu za ich ekspresowe dostarczenie ruszyła biegiem w stronę drzwi, krzycząc do słuchawki, aby jej słoneczko kochane się trzymało, bo babcia już biegnie. Chociaż ja nie nazwałbym tego biegiem, tylko taranowaniem biedaków stojących na jej drodze. Po trzaśnięciu drzwiami w pomieszczeniu zrobiło się jakby więcej miejsca, a ja zauważyłem, że już tylko tamten mężczyzna odbierający właśnie paczkę dzielił mnie od podejścia do tak długo wyczekiwanego przeze mnie miejsca.
I wreszcie! Oto jest! W końcu mogłem zostawić ten przeklęty list, którego wysłać kazał mi jeden ze Starszych. Nie mówił nic, co się w nim znajduje — otrzymałem jedynie prosty rozkaz mówiący, że mam jak najszybciej go wysłać, aby trafił do adresata w możliwie jak najkrótszym czasie. Szczerze powiedziawszy, to nawet nie patrzyłem, dla kogo jest ta przesyłka — otrzymałem zadanie, tyle na temat. I albo mi się zdawało, albo mnie załatwienie swojej sprawy poszło nadzwyczaj szybko. Dlatego właśnie, z trudnym do opisania swoistym poczuciem wolności, szybko opuściłem budynek, wychodząc tym samym na zewnątrz. Zanim jednak zdążyłem chociażby wystawić stopę zza progu, prosto w moją twarz uderzył biały puch, który po dłuższej chwili przemienił się w wodę. No tak, zapomniałem. Mamy środek zimy, czego nawet sama pogoda nie śmie przeoczyć. Ukazała to przez spadający w postaci ogromnych płatów śnieg, który w połączeniu z silnym wiatrem zdecydowanie utrudniał poruszanie się, a zarazem widoczność. Przeklinając zatem sam siebie w myślach za to, iż nie zabrałem czegoś na głowę (myślałem, że kask wystarczy), bez zbędnego rozczulania się nad swoją niedolą ruszyłem w stronę swojego środka transportu, dzięki któremu ponownie będę mógł wrócić do swoich czterech ścian. Wbijając ręce w kieszenie, a wzrok w chodnik, poszedłem prosto przed siebie, nie zwracając większej uwagi na otoczenie.
Taa... Dalszy rozwój wydarzeń może przewidzieć każdy. Szczęście w nieszczęściu, iż nie trafiłem na żaden słup, lampę, śmietnik czy też pod samochód. Nie wiem jednak, czy lepsza nie byłaby któraś z powyższych rzeczy, czy raczej to, co mnie spotkało. Kiedy bowiem zahaczyłem o czyjeś ramię, wszelka utrzymywana przeze mnie równowaga wnet zniknęła, czego jedną z przyczyn był lód znajdujący się pod moimi stopami. Efekt mógł być tylko jeden, toteż nikogo nie zdziwi, iż sekundę później odmrażałem sobie swoje szlachetne cztery litery w śniegowej zaspie, strącając jednocześnie pomniejsze płatki z moich ubrań. Po chwili spojrzałem w stronę osoby, która była współwinowajczynią mojego upadku, chcąc ją zrównać z ziemią. Widząc jednak, że ta również próbowała się ponieść z oblodzonego chodnika, a tłum gapiów dookoła nie miał najmniejszego zamiaru jej pomóc, sam postanowiłem coś zrobić. Dlatego, ostrożnie stawiając stopy, wstałem z ziemi, strzepując z siebie pozostałości białego puchu. Następnie podszedłem do wciąż znajdującej się w tym samym miejscu osoby, wyciągając w jej kierunku dłoń i oferując w ten sposób pomoc. Ta z początku spojrzała na nią z nieskrywaną złością, którą chwilę później obdarzyła mnie, nie wykonując żadnego innego ruchu i patrząc tylko w moją twarz.
- Wolisz tak siedzieć do końca dnia czy w końcu wstaniesz? Wieczność tak stać nie będę. — Rzuciłem, przewracając oczami.

Alie? Brakus Wenus Maximus.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz