niedziela, 3 września 2017

Od Rosalie do Colette.

Las ciągnie się w nieskończoność. Z każdym kolejnym postawionym krokiem, moje instynkty coraz bardziej podpowiadają mi, że ktoś za mną podąża. Odwracam się i staram się coś dostrzec, niestety księżyc słabo oświetla tej nocy, jego blask z trudnością przedziera się przez gęstwinę drzew. Wstrzymuję oddech, próbując wytężyć jeden z moich najbardziej czułych zmysłów – słuch. Szelest spowodowany naruszeniem dywanu z jesiennych liści słyszę tuż za sobą. Moje ciało przechodzi długi, zimny i niemiły dreszcz strachu. Boję się odwrócić. Stoję tak przez dłuższą chwilę, wciąż zatrzymując powietrze w płucach, lecz w końcu zbieram się na odwagę i gwałtownie obracam się. Pusto. Nikogo. W ułamku sekundy moją klatkę piersiową przeszywa rwący ból, czuję zimno, rozprzestrzeniające się w niej. Spoglądam w dół. Dostrzegam jedynie zdobioną rękojeść miecza, który teraz utknął, wbity na wskroś przez me ciało. Oddech opuszcza płuca, zaś moje kolana spotykają się z pierzyną liści. Wciąż patrzę na nią, błagalnym wzrokiem, jakby licząc na to, że samoistnie zniknie, nie pozostawiając po sobie śladu. Tak się jednak nie dzieje, łapię za rączkę, w nadziei, że uda mi się wyciągnąć ostrze za pomocą własnych sił. Nagle ktoś ciągnie moje włosy, zmuszając głowę do odchylenia się w tył. Zaraz dławię się własną, słodką i nad wyraz gęstą krwią, zaś z poderżniętego gardła, na śnieżnobiałą koszulę, rozlewa się wodospad szkarłatnej posoki. Płynie w dół po mym ciele, by spotkać się z upragnioną zimną, jesienną ziemią.



Obudziłam się, gwałtownie podnosząc się do siadu. Z mojej krtani wydobył się krzyk przerażenia, kiedy po omacku zaczęłam  w pośpiechu błądzić dłońmi po poderżniętym przed chwilą gardle. Szybkim ruchem zrzuciłam kołdrę i w amoku podbiegłam do okna, uderzając kolanem w stojące obok niego biurko. Otworzyłam je na oścież i gwałtownie nabrałam zimnego, drażniącego płuca powietrza ignorując dźwięk otwieranych drzwi. Połykałam je haustami, jak gdyby bojąc się, że ktoś w jednej chwili może mi je odebrać. Uspokoiłam rytm serca opadając na krzesło obok. To tylko sen Rosalie, to tylko sen. Powtarzałam sobie pod nosem te słowa, wycierając zlepione oczy. Ciemność na zewnątrz wskazywała nocną godzinę, cóż, do łóżka nie wrócę. Nie chciałam przeżywać po raz kolejny agonii. Moje ciało przeszły drgawki, kiedy przypomniałam sobie ból spowodowany szerokim, tkwiącym między moimi żebrami ostrze. Wolno odwróciłam zapłakane oczy w stronę drzwi, ujrzałam w nich dwie, postawne sylwetki. Obu postaciom oczy mieniły się, rozpraszając panujący wokół mrok. Jedne czerwone, drugie o wiele bledsze i zgaszone, szare.
- Znów masz koszmary, Rosalie. – odezwał się jeden z mężczyzn. Słuchając mogłam stwierdzić, że stał on przy samych drzwiach, czyli stosunkowo daleko.
- I znów was obudziłam. Przepraszam. – mruknęłam, podnosząc się z krzesła. Widocznie zrobiłam to za szybko, gdyż obraz przed moimi oczami okręcił się momentalnie, zmuszając moje ciało do straty równowagi. Zapewne spotkałoby się ono z podłogą, gdyby nie silne ramiona szarookiego.
- Mam cię. –szepnął, próbując wrócić moje ciało do równowagi.
- Porozmawiamy rano. Postaraj się już nie krzyczeć. – odparł Czart, cicho zamykając za sobą drzwi.
- Co tym razem? – zapytał Hector, sadzając mnie na łóżku, zaś sam zajął miejsce na krześle, które podsunął sobie spod okna.
- To co zawsze. Bolesna śmierć w osamotnieniu. Czuję, że to nie jest po prostu sen, Derek. Czuję, że coś złego może się wydarzyć. Czuję, że…
 - Przestań. Po prostu przestań, im dłużej nad tym myślisz, im dalej próbujesz dociekać, tym bardziej plami i omamia to twój umysł. Posłuchaj mnie uważnie. Twoja przyszłość ciągnie się jeszcze wiele lat do przodu, a ja widzę, że jest jasna i piękna.
- Co masz na myśli Derek.. ? – spytałam marszcząc brwi. Chłopak miał dar widzenia tego co będzie, dlatego nie mogłam zarzucić mu kłamstwa. Jednak kiedy usłyszałam jego słowa, nie koniecznie chciałam w nie uwierzyć.
- Mam na myśli to, że niedługo coś się w twoim życiu zmieni, Rose.  Coś, co pozwoli Ci spać z zamkniętymi oczami, coś co da Ci szczęście, którego od tak dawna pragniesz…

***

Zapukałam w duże, dębowe drzwi, które już po chwili otworzyły się z charakterystycznym skrzypnięciem. Za nimi nie stał nikt, co tylko podpowiedziało mi, że muszę poczekać na pozwolenie, aby wejść do środka. Strzeliłam palcami, musiałam zająć czymś ręce.
- Wejdź proszę. – odezwał się głos ze środka pomieszczenia. Przygryzając dolną wargę, zestresowana tym, co może nadejść, przekroczyłam próg pokoju. Drzwi zamknęły się za mną same, zaś ja stanęłam kilka metrów przed diabłem. Jego pokój spowijała czerń oraz intensywny szkarłat, duża, obszerna sypialnia, z której można było przejść do kilku innych pomieszczeń. Stał teraz przy oknie, ubrany w koszulę i spodnie od garnituru, w jednej z dłoni trzymał szklankę, do połowy wypełnioną rudawym płynem. Utopione w nim kostki lodu, strzelały cicho, choć na moje uszy, było to stanowczo za głośne.
- Mówiłaś, że sny ustały. – mruknął, nie odrywając wzroku od okna.
- Bo tak było. – wyprostowałam plecy. Sama nie wiem dlaczego próbowałam kłamać.
- Łżesz Rosalie. Jak pies. Co powinienem zrobić, żebyś nie budziła mnie nocami swoim wrzaskiem. – spytał z lekką ironią w głosie. Na myśl nasuwała mi się tylko jedna opcja, ta, którą śniłam już od kilku nocy.
- Może czas się mnie pozbyć, Panie. – odparłam stanowczo, podnosząc głowę do góry. Ten tylko warknął coś pod nosem, ówcześnie obracając się w moim kierunku.
- Żaden zysk. Ta banda nowicjuszy jest bez was bezużyteczna. Dlatego tu jesteście, pamiętasz? Coś wymyślę, ale więcej nie próbuj nawet myśleć o odejściu. A teraz zmykaj, zabaw się, dziś podobny ostatni ciepły dzień w roku.
- Podobno. Żegnam. – mruknęłam zawracając się na pięcie i kierując swoje kroki do wyjścia.

***

Razem z Derekiem rozesłaliśmy wszystkim sms’y z wiadomością, że dziś nad jeziorem, wraz ze zmierzchem rozpocznie się ognisko. Wszyscy zaproszeni mieli tego wieczoru okazję aby się wyluzować, odpocząć od monotonni życia i choć trochę się zabawić. Drewna przygotowaliśmy tyle, aby starczyło na całą noc, a zapowiadała się ona długa i dość chłodna. Ubrani w dresy i ciepłe bluzy, czekaliśmy aż ludzie zaczną się schodzić. Muzyka brzmiała z przenośnej wieży, w taczce, po brzegi wypełnionej lodem mroziły się nie zbyt wysoko procentowe trunki. Na każdego czekał kij i kiełbaska, która aż prosiła się o upieczenie nad wysokimi płomieniami. Robiło się coraz ciemniej a ludzi przybywało. Z czasem udało mi się wdać w dyskusję z Sam, poznaną mi już wcześniej, młodą Servatnką. Siedziała na pieńku obok i skarżyła się na Katfrin. Teraz sobie przypomniałam, przecież ostatnio zaaranżowałam ją do pracy w grupie z tą całą Salvadore,a teraz  z jej miny mogłam wywnioskować, że niekoniecznie spodobała jej się współpraca ze starszą od siebie o kilka lat dziewczyną. Z czasem, w miarę jak próbowałam słuchać, moją uwagę przykuło coś zgoła innego. Maleńka ptaszyna, siedziała sama, ostrożnie wyciągając dłonie do ogniska. Miała na sobie marnie wyglądający, ciemny sweter i długie spodnie, tego samego koloru. Drżała, a jej usta z minuty na minutę przybierały barwę coraz to głębszego fioletu.
- Przepraszam Cię na moment. – mruknęłam podnosząc się na równe nogi. Obeszłam ognisko dookoła, w drodze ściągając z ramion grubą, polarową bluzę. Przysiadłam na pieńku obok nieznajomej, w tym samym momencie opatulając ją okryciem. Wzdrygnęła się, kiedy poczuła mój dotyk. Jej duże, wystraszone, zielone oczy momentalnie przeniosły się na moją twarz. Uśmiechnęłam się delikatnie, naciągając kaptur bluzy, na jej blond czuprynę.
- Pozwól. Cała drżysz z zimna, mała. – rzekłam cicho. Dziewczyna poprawiła delikatnie okrycie, przyciskając je do siebie mocno, jakby bała się, że ktoś może je jej momentalnie odebrać.
- D-Dziękuję.. – wyjąkała, wlepiając wzrok w płomienie ogniska.
- Nie dziękuj, nie masz za co. – potarłam ręką jej plecy, powodując dodatkowe ciepło w tych okolicach. Zaraz jednak zabrałam dłoń i również skierowałam wzrok na ogień. Po kilkunastu minutach ciszy i trwania w bezruchu, moja towarzyska poruszyła się, próbując ściągnąć okrycie.
- Nie, zostaw. Noc długa, a Tobie może się jeszcze przydać. Wciąż masz sine usta..
- A co z Tobą? – spojrzała na mnie po raz kolejny tego wieczoru. Kiedy tylko skierowała wzrok na moją twarz, nie mogłam oderwać od jej oczu swoich własnych. Po krótkiej chwili, kiedy zdałam sobie sprawę, że dziewczyna zadała pytanie, a ja zareagowałam ciszą, zamrugałam kilkakrotnie, a kąciki moich ust uniosły się nieznacznie.

- Ja nie marznę ptaszyno. Zatrzymaj ją, noc ma być dziś zimna. – poszerzyłam uśmiech i podnosząc się udałam się na wolny pieniek, po drodze zahaczając po zimny trunek. Rzeczywiście, nie było mi zimno, pomimo tego, że pozostałam w granatowej koszulce na ramiączkach. 

Colette, Ptaszyno?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz