wtorek, 13 marca 2018

Od Sebastiana do Aoife


Na usta ciskało się w tym momencie niemal miliard słów, z czego żadne z nich nie zostało usłyszane przez otaczających mnie zewsząd oraz zmierzających w każdą możliwą stronę ludzi. Powodem nie było jednak to, że ich przytoczenie wymagałoby ostrej cenzury, a tłum mnie otaczający uznałby mnie zapewne za niespełna rozumu człowieka, siejącego demoralizację na prawo i lewo. W tym wszystkim bardziej chodziło o to, że było mi zbyt zimno, by przynajmniej ruszyć się z miejsca, o otwieraniu buzi nawet nie wspominając. Chłód przypominający igły drażnił praktycznie każdy odsłonięty centymetr skóry, która pod wpływem tak niskiej temperatury oraz długiego oczekiwania na mojego "kompana", już od jakiegoś czasu posiada lekko różową barwę. Tę znienawidzoną barwę. Wiedziałem doskonale, że jedynym sposobem na to, by pozbyć się tej chłodnej skorupy z wolna pokrywającej moje mięśnie, było wejście do jakiegokolwiek budynku. Tam ograniczyłbym praktycznie do zera złośliwe podmuchy wiatru, przez które miało się wrażenie, że jest jeszcze zimniej niż w rzeczywistości. Nie mogłem jednak tak postąpić, gdyż wówczas nie mógłbym obserwować otoczenia w poszukiwaniu Pani Spóźnialskiej. Jej niestety jak nie było, tak nie ma, a ja ciągle mam niebywałą okazję do podziwiania oraz odczuwania tej cudownej pogody. Czuć ten sarkazm. Co najlepsze, nie było ani grama śniegu — tchórz rozpuścił się już po pierwszych cieplejszych dniach. Chłód  jednak wrócił, zsyłając na Atlantę widok niczym z naprawdę późnej jesieni. Sęk w tym, że aktualnie jest wiosna, a i ciągła temperatura nie przekraczająca 5° nie pozwala o tym zapomnieć. Tak samo jak teraz, kiedy powstrzymując szczękanie zębami, ponownie rozejrzałem się dookoła z cichą nadzieją, że ta wreszcie się zjawi.

Spojrzałem na zegarek, zaraz po tym geście chowając dłonie do kieszeni kurtki i obserwując wydobywającą się z moich ust białą parę, z zainteresowaniem śledząc tworzące się w powietrzu, pomniejsze kłębki. Dość szybko porzuciłem jednak myśli o tym, co też swoim kształtem przypomina ta mała chmurka, po raz kolejny sypiąc wiązanką przekleństw pod adresem mojej towarzyszki, która spóźnia się już dobry kwadrans. Dodając do tego czas, jaki zajął mi na dotarcie do umówionego miejsca z zapasem, to już od ponad godziny jestem na zewnątrz. A od około 30 minut stoję jak ten ostatni kreatyn przed jednym z pomniejszych sklepików, który posiadał jakże zacną nazwę "U Babci Grażynki". W całym mieście jest tylko jeden taki, a słynie głównie z najlepszej w tej części Stanów szarlotki. Nie ważne, czy jesteś w mieście tydzień, dzień czy też godzinę. Każdy tutaj zna babcię Grażynkę i jej uzależniające wręcz ciasto, po którego dziennej sprzedaży jest w stanie kupić sobie porządny samochód. Nie ma zatem bata, by laska nie znała tego miejsca albo pomyliła z jakimkolwiek innym. A jeśli celowo się spóźnia, to przysięgam na swoje życie, zatłukę samymi rękoma. Czekaj, przecież ja już nie żyje. W takim razie przysięgam na porcję mięsa z kolacji, że nie wróci z tego zadania w jednym kawałku.
Właśnie, zadanie. Dotąd nie mam bladego pojęcia, czym aż tak bardzo się naraziłem, że zostałem "wybrany" do tego czegoś. Chociaż słowo to można ze spokojem zamienić na "wkopany". Jeśli bowiem coś pójdzie nie tak, już jutro będę ścigany za zabójstwo, o kradzieży nie wspominając. Jaki jest bowiem cel naszego, przepraszam, mojego siedzenia na tym mrozie? Otóż nie za miejsce spotkania wybrałem właśnie ten cudowny sklepik babuni. Znajdował się on w pobliżu jednej z większych szkół, w której to właśnie dzisiaj miała się odbyć pomniejsza wystawa jakichś staroci. I nie pytajcie się mnie nawet, skąd On to wie, ale to na niej właśnie miała pojawić się jakaś figurka, która rzekomo należała do Niego. Zadanie to wydawało się poniekąd proste - znaleźć przedmiot oraz oddać z powrotem w ręce właściciela. Problemem było jednak to, co musiało się wydarzyć pomiędzy tymi dwoma rzeczami, a raczej czynnościami. Nie to, że nigdy w życiu nie kradłem — nie takie rzeczy się robiło. Komplikacje pojawiłyby się, gdyby to nagle zostalibyśmy złapani. Chociaż muszę się jeszcze dobrze zastanowić, czy aby na pewno używam w tym momencie właściwej osoby. Jak na razie bowiem nie widzę tutaj nikogo "z naszych", nie licząc oczywiście mnie samego, a tamta również nie kwapi się pojawić, pozwalając mi marznąć bez powodu. A właśnie, mróz. Kur. Wa. A. Le. Piź. Dzi.
Wreszcie, po nie nie wiadomo jak długim czasie, gdzieś w oddali zamajaczyła znajoma czupryna. Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że nawet nie znam jej imienia — to po prostu kolejna z osób, z którymi mam obowiązek wspólnie zasiadać do stołu podczas posiłków. Znam ją jedynie z widzenia, jednak pozostaje mi wierzyć, że nie trafiłem na kompletną ciotę. Uprzedzam bowiem, że jeśli to przez nią wszystko szlag trafi, noc może spędzić w rynsztoku. Nie trzeba chyba wspominać, że zaraz po tej akcji zostanie w tym bagnie sama. I mało mnie obchodzi, że to kobieta — dostatecznie wyprowadziła mnie z równowagi. W końcu podeszła dostatecznie blisko, bym mógł ją  usłyszeć, a znajdujący się obok nas ludzie nie uznać za czubka gadającego do siebie. Zanim jednak ta zdołała wypowiedzieć przynajmniej słowo czy chociażby sylabę, mającymi być, mam nadzieję, przeproszeniem za spóźnienie, zdradzającym wkurzenie głosem warknąłem w jej stronę:
- Dłużej się nie dało, do diabła? Ruchy, zanim Staruszek się zniecierpliwi.
Zaraz po tym odwróciłem się na pięcie, ruszając w kierunku szkoły będącej naszym celem. Wbijając dłonie głębiej w kieszenie, na odpowiedź mojej towarzyszki zwróciłem uwagę dopiero wtedy, gdy ta zrównała ze mną krok.
- Nazywasz go Staruszkiem? Raczej niezbyt mu się to spodoba. — Zauważyła.


- Staruszek, Pan, Stworzyciel, On, Szatan, demon demonów, Czart, Zło, Samael, Wybawiciel, jak zwał tak zwał. — Rzuciłem mimo woli, w oddali zauważając już mury poszukiwanego przez nas budynku.

Aoife?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz