- Oniryzm Dereka opowiadany z perspektywy Koszmaru -
Miejsce w którym przesiadywał osamotniony mężczyzna, było
tym samym pomieszczeniem, w którym spędzał większość swojego wolnego czasu, tym
razem, pozbawione wszystkich mebli, zdawało się być zgoła odmiennym pokojem.
Całkowitą ciemność, która spowijała całą komnatę rozdzierały jedynie srebrne
promienie będącego w pełni miesiąca, które wpadały przez otwarte na oścież,
ogromne okno. Te same promienie padały prosto na wykonany z ciemnego dębu stół
do szachów, który stał na środku pomieszczenia. Tuż obok, po stronie pionów
czarnych, w czerwonym, starym fotelu, zasiadał umięśniony, nieco przygarbiony
mężczyzna. Łokcie opierał o kolana i badawczym wzrokiem studiował ruchy, które
mógł wykonać, aby wygrać bitwę toczącą się na szachownicy. Można by rzec, że
rywalizował sam ze sobą gdyż naprzeciw niego nie zasiadał przeciwnik, jednak
jego lśniące w ciemnościach, szare, wystraszone oczy, mówiły coś innego. On sam
wyglądał tak jak zawsze, miał na sobie ciemne, poprzecierane jeansy, czarne
buty wojskowe i koszulkę khaki, z piękną, ciągnącą się wzdłuż mostka,
szkarłatną wstęgą zaschniętej już posoki. Jego skóra była nieco bledsza niż
zawsze, oczy miał sine i podkrążone, jednak szczególną uwagę przykuwała duża,
otwarta rana, znajdująca się w dolnej części szyi. W pokoju panowała całkowita
cisza. Właśnie, panowała, dopóki nie zakłóciło jej głośne skrzypnięcie
otwierających się drzwi. Derek podniósł w tym kierunku swój zmęczony wzrok, nie
spodziewał się gości, gdyż jego sny bardzo często pozostawiały go w
osamotnieniu. Przez swój aktualny stan nie mógł dostrzec stojącej w cieniu
postaci, dlatego też dłużej nie zwlekając odezwał się niskim, ochrypłym głosem,
kierując swoją głowę w kierunku skąd dobiegł hałas.
- Czego. – warknął pretensjonalnie, jakby z góry próbował
odgonić nowo przybyłą istotę. Po chwili jednak okazało się, że nie był to nikt
obcy, tylko dobrze znana już Derekowi osoba. Kiedy postać podeszła bliżej,
ujawniając swoją facjatę w jasnych promieniach, Huxley zniesmaczył się, zmarszczył
brwi a na jego twarz wstąpił grymas.
- Dlaczego tu jesteś. – mruknął, nie zmieniając swojego
wrogiego tonu. Opadł w fotel, przyglądając się, jak przybysz siada naprzeciw i
opierając łokcie o blat stołu, zaczyna nerwowo oplatać własne palce. Samatha
należała do grona tych osób, których Derek nie miał ochoty widzieć przez
najbliższy okres, dlatego możecie sobie wyobrazić jak czuł się, kiedy
dziewczyna wtargnęła do jego wizji sennej.
- Chciałam przeprosić.. – wydukała po dłuższej chwili
milczenia, za co w zamian została obdarowana pogardliwym prychnięciem.
- Daruj sobie, oboje wiemy, że przeszłości nie da się
zmienić. – odparł, a jego twarz przybrała kamienne oblicze.
- Wiem, ale chciałam Ci powiedzieć, że postąpiłeś totalnie
bezsensownie. –podniosła swój ton istotka, patrząc na starszego ze ściągniętymi
w gniewie brwiami. Zdawała się być pewna tego co mówi, lecz w jednej chwili,
gdy starszy podniósł na nią błyszczące, szare oczy, uciekła spojrzeniem gdzieś
w bok jakby obawiając się wzrokowej konfrontacji.
- Bezsensownie? – Starszy wyprostował plecy, wgapiając się w
twarz nowoprzybyłej. – Zabiłaby Cię na miejscu, czując, że możesz być dla niej
zagrożeniem, uratowałem Ci życie, ryzykując tym kulkę z Twoich rąk. –
wywarczał, ponownie opadając w miękki plusz fotela, dziewczyna długo nie była
mu dłużna, od razu pośpieszyła mu z odpowiedzią.
- Teraz, to ona chce mnie zabić, za to co się wydarzyło. –
zaczęła niepewnie, po czym lekko drgnęła, ujrzawszy poruszające się w cieniu,
wychudzone sylwetki.
- Nie, nie zabije Cię. Znam ją, będzie Cię nękać,
szantażować, poniżać, stanie się Twoim najgorszym koszmarem, bo to napełnia ją
satysfakcją. Będzie się nad Tobą znęcać i doprowadzi do tego, że sama będziesz
błagać ją o to, aby zakończyła Twój żywot. – głośno nabrał powietrza w płuca,
aby po chwili kontynuować. – Uwierz mi Sam, już to widziałem, widziałem, jak
Rosalie potrafi zmanipulować człowieka, widziałem w jaki sposób zabija,
widziałem.. – zaciął się na moment, gdy zza jego pleców, z cienia wyłoniły się
długie, czarne szpony i z nadnaturalną delikatnością oplotły jego gardziel.
- Powinnaś już iść. – mruknął, przymykając powieki.
Dziewczyna momentalnie spostrzegła, jak jego dłonie zaciskają się na aksamitnym
materiale fotela.
- Derek, ale, skąd, jak mam. – miała jeszcze tak wiele
pytań, których nie dane było jej zadać. W jednej chwili długie, ciemne palce,
złapały ją za jedną z dolnych kończyn i pomimo jej oporu, zaczęły ciągnąć ją po
posadzce w stronę drzwi.
- Żegnaj! – wykrzyczała, zanim koszmar wywlókł ją z
pomieszczenia, a tam, rozpłynęła się, jakby była nietrwałym wspomnieniem. Po
tym wydarzeniu, drzwi trzasnęły głośno, niewidzialna siła rzuciła stołem
szachowym o ścianę, pokój pogrążył się w ciemności. Jedynym źródłem światła,
które rozpraszało wszechogarniający mrok były szare, wystraszone oczy starszego,
świecące niczym latarki. Nagle z mroku ozwał się piskliwy, nieprzyjemny dla
ucha głos.
„ Czas Rozpocząć Zabawę”
- Świat Realny. Godzina 21 -
- Co ty sobie wyobrażasz?!- po niemal całym piętrze
mieszkalnym rozległ się donośny, nieco ochrypiały przez złość, głos starszej.
Słysząc go z sypialni Dereka, mogłem pomyśleć tylko o jednym – Sam. Wpadła na
jakiś karygodny pomysł i teraz ma kłopoty. Nie zastanawiając się dłużej,
wypadłem ze swojej sypialni na korytarz, który przemierzyłem szybkim krokiem by
po chwili, bez choćby krzty zastanowienia wjechać barkiem prosto w białe drzwi,
prowadzące do lokum starszego. Od razu uderzył we mnie lodowaty powiew, moje
oczy szybko przeskoczyły z łóżka starszego na okno, przy którym znajdowały się
dwie postacie. Rose trzymała rozdygotaną Sam za kołnierz, wystawiając połowę jej
ciała na zewnątrz. To co wyprawiała powoli graniczyło z szaleństwem, nie mogłem
dopuścić do tego, aby przez swój wymysł pozbawiła kogoś życia. Podszedłem do
okna i chwytając starszą ze wszystkich sił, pociągnąłem ją do tyłu, rzucając
nią prosto na komodę, stojącą naprzeciw łóżka. Kiedy tylko usunąłem ją z drogi
do Samanthy, chwyciłem dziewczynę mocno za kurtkę i za całych sił pociągnąłem
do siebie. W jednej chwili wpadła w moje ramiona, cała rozdygotana, zimn i umorusana krwią.
- Żyjesz? -mruknąłem
spoglądając na nią z troską. W odpowiedzi odepchnęła mnie od siebie, wycierając
z pod nosa cienką strugę krwi.
- Poradziłabym sobie. – warknęła patrząc na mnie spod byka.
No jasne, chcesz dobrze, a wychodzi jak zawsze. Przewróciłem oczami i ostatni
raz spojrzałem na Samanthę.
- Lepiej spadaj stąd, tak samo jak ty wlazłaś. – wzrokiem przeskoczyłem
na okno, wskazując jej tym samym drogę ucieczki. Po chwili odwróciłem wzrok w
miejsce, gdzie przed momentem cisnąłem ciało białowłosej. W mgnieniu oka pojawiła się przede mną, bez
krępacji przeszywając swoją lodowatą dłonią moją klatkę piersiową. Zachwiałem
się na nogach, łapiąc jej rękę lewą dłonią. Oplatając swoje ostre szpony wokół
mego serca, przyprawiła mnie o duszności i momentalny zawrót głowy.
- Myślisz, że możesz się mi postawić? Nie, nie możesz nic. –
wyszeptała, zaciskając jeszcze bardziej dłoń na pulsującym organie. Krew podeszła
mi do samej jamy ustnej i starała znaleźć ujście między wargami. Czułem, jak po
mojej brodzie zaczęło pływać parę gorących stróżek. Czując, że z chwilą mogę
stracić równowagę, złapałem Rosalie za krtań, spoglądając prosto w jej rozżarzone,
czerwone wręcz natenczas oczy.
- Nie chcesz tego, siostro.. – wysyczałem przez zaciśnięte
zęby, powoli kurcząc mięśnie palców u dłoni, która spoczywała teraz na szyi
siwowłosej. Jeszcze chwilę wpatrywała się prosto w moje oczy, a ja miałem
wrażenie, że jej złość odrobinę ogasła. Jej lśniące źrenice przybrały
naturalny, różnobarwny kolor, zaś twarz zobojętniała i zbladła. Momentalnie
poczułem rwący ból, a po chwili ujrzałem rękę starszej umorusaną we krwi po sam
nadgarstek a może i dalej. Instynktownie cofnąłem się, nabierając do płuc
powietrza, kładąc na ranie dłoń, która jeszcze niedawno zaciskała się na gardle
siwej. Kiedy myślałem, że już po wszystkim, kolejna fala bólu rozległa się w
okolicach mojego brzucha, a po niespełna sekundzie, moje plecy spotkały się z
zimną, zamarzniętą ziemią. Odgłos gruchotanych kości, dosadnie podpowiedział mi
co właśnie miało miejsce. Teraz ból rozprzestrzeniał się po całym moim ciele,
przez co zimno, jakie przyniosła pokryta warstwą śniegu ziemia, dawało ogromne
ukojenie. Uchyliłem powieki, a na niebie dostrzegłem miliony migających
punktów, które układały się w różne konstelacje. Starając się odgonić myśli od
cierpienia, zacząłem je pod nosem wyliczać.. Jeden..dwa…trzy… po dwunastym zapadła
kompletna ciemność, której towarzyszył uspokajający śpiew poruszanego przez
wiatr lasu.
Sam?
Spokojnie, przeżył, musi się tylko tak trochę zregenerować, myślę że rano będzie jak nowy XD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz