niedziela, 17 grudnia 2017

Od Aarona C.D Samanthy

- Oniryzm Dereka  opowiadany z perspektywy Koszmaru -


Miejsce w którym przesiadywał osamotniony mężczyzna, było tym samym pomieszczeniem, w którym spędzał większość swojego wolnego czasu, tym razem, pozbawione wszystkich mebli, zdawało się być zgoła odmiennym pokojem. Całkowitą ciemność, która spowijała całą komnatę rozdzierały jedynie srebrne promienie będącego w pełni miesiąca, które wpadały przez otwarte na oścież, ogromne okno. Te same promienie padały prosto na wykonany z ciemnego dębu stół do szachów, który stał na środku pomieszczenia. Tuż obok, po stronie pionów czarnych, w czerwonym, starym fotelu, zasiadał umięśniony, nieco przygarbiony mężczyzna. Łokcie opierał o kolana i badawczym wzrokiem studiował ruchy, które mógł wykonać, aby wygrać bitwę toczącą się na szachownicy. Można by rzec, że rywalizował sam ze sobą gdyż naprzeciw niego nie zasiadał przeciwnik, jednak jego lśniące w ciemnościach, szare, wystraszone oczy, mówiły coś innego. On sam wyglądał tak jak zawsze, miał na sobie ciemne, poprzecierane jeansy, czarne buty wojskowe i koszulkę khaki, z piękną, ciągnącą się wzdłuż mostka, szkarłatną wstęgą zaschniętej już posoki. Jego skóra była nieco bledsza niż zawsze, oczy miał sine i podkrążone, jednak szczególną uwagę przykuwała duża, otwarta rana, znajdująca się w dolnej części szyi. W pokoju panowała całkowita cisza. Właśnie, panowała, dopóki nie zakłóciło jej głośne skrzypnięcie otwierających się drzwi. Derek podniósł w tym kierunku swój zmęczony wzrok, nie spodziewał się gości, gdyż jego sny bardzo często pozostawiały go w osamotnieniu. Przez swój aktualny stan nie mógł dostrzec stojącej w cieniu postaci, dlatego też dłużej nie zwlekając odezwał się niskim, ochrypłym głosem, kierując swoją głowę w kierunku skąd dobiegł hałas.
- Czego. – warknął pretensjonalnie, jakby z góry próbował odgonić nowo przybyłą istotę. Po chwili jednak okazało się, że nie był to nikt obcy, tylko dobrze znana już Derekowi osoba. Kiedy postać podeszła bliżej, ujawniając swoją facjatę w jasnych promieniach, Huxley zniesmaczył się, zmarszczył brwi a na jego twarz wstąpił grymas.
- Dlaczego tu jesteś. – mruknął, nie zmieniając swojego wrogiego tonu. Opadł w fotel, przyglądając się, jak przybysz siada naprzeciw i opierając łokcie o blat stołu, zaczyna nerwowo oplatać własne palce. Samatha należała do grona tych osób, których Derek nie miał ochoty widzieć przez najbliższy okres, dlatego możecie sobie wyobrazić jak czuł się, kiedy dziewczyna wtargnęła do jego wizji sennej.
- Chciałam przeprosić.. – wydukała po dłuższej chwili milczenia, za co w zamian została obdarowana pogardliwym prychnięciem.
- Daruj sobie, oboje wiemy, że przeszłości nie da się zmienić. – odparł, a jego twarz przybrała kamienne oblicze.
- Wiem, ale chciałam Ci powiedzieć, że postąpiłeś totalnie bezsensownie. –podniosła swój ton istotka, patrząc na starszego ze ściągniętymi w gniewie brwiami. Zdawała się być pewna tego co mówi, lecz w jednej chwili, gdy starszy podniósł na nią błyszczące, szare oczy, uciekła spojrzeniem gdzieś w bok jakby obawiając się wzrokowej konfrontacji.
- Bezsensownie? – Starszy wyprostował plecy, wgapiając się w twarz nowoprzybyłej. – Zabiłaby Cię na miejscu, czując, że możesz być dla niej zagrożeniem, uratowałem Ci życie, ryzykując tym kulkę z Twoich rąk. – wywarczał, ponownie opadając w miękki plusz fotela, dziewczyna długo nie była mu dłużna, od razu pośpieszyła mu z odpowiedzią.
- Teraz, to ona chce mnie zabić, za to co się wydarzyło. – zaczęła niepewnie, po czym lekko drgnęła, ujrzawszy poruszające się w cieniu, wychudzone sylwetki.
- Nie, nie zabije Cię. Znam ją, będzie Cię nękać, szantażować, poniżać, stanie się Twoim najgorszym koszmarem, bo to napełnia ją satysfakcją. Będzie się nad Tobą znęcać i doprowadzi do tego, że sama będziesz błagać ją o to, aby zakończyła Twój żywot. – głośno nabrał powietrza w płuca, aby po chwili kontynuować. – Uwierz mi Sam, już to widziałem, widziałem, jak Rosalie potrafi zmanipulować człowieka, widziałem w jaki sposób zabija, widziałem.. – zaciął się na moment, gdy zza jego pleców, z cienia wyłoniły się długie, czarne szpony i z nadnaturalną delikatnością oplotły jego gardziel.
- Powinnaś już iść. – mruknął, przymykając powieki. Dziewczyna momentalnie spostrzegła, jak jego dłonie zaciskają się na aksamitnym materiale fotela.
- Derek, ale, skąd, jak mam. – miała jeszcze tak wiele pytań, których nie dane było jej zadać. W jednej chwili długie, ciemne palce, złapały ją za jedną z dolnych kończyn i pomimo jej oporu, zaczęły ciągnąć ją po posadzce w stronę drzwi.
- Żegnaj! – wykrzyczała, zanim koszmar wywlókł ją z pomieszczenia, a tam, rozpłynęła się, jakby była nietrwałym wspomnieniem. Po tym wydarzeniu, drzwi trzasnęły głośno, niewidzialna siła rzuciła stołem szachowym o ścianę, pokój pogrążył się w ciemności. Jedynym źródłem światła, które rozpraszało wszechogarniający mrok były szare, wystraszone oczy starszego, świecące niczym latarki. Nagle z mroku ozwał się piskliwy, nieprzyjemny dla ucha głos.
„ Czas Rozpocząć Zabawę”

 - Świat Realny. Godzina 21 -
- Co ty sobie wyobrażasz?!- po niemal całym piętrze mieszkalnym rozległ się donośny, nieco ochrypiały przez złość, głos starszej. Słysząc go z sypialni Dereka, mogłem pomyśleć tylko o jednym – Sam. Wpadła na jakiś karygodny pomysł i teraz ma kłopoty. Nie zastanawiając się dłużej, wypadłem ze swojej sypialni na korytarz, który przemierzyłem szybkim krokiem by po chwili, bez choćby krzty zastanowienia wjechać barkiem prosto w białe drzwi, prowadzące do lokum starszego. Od razu uderzył we mnie lodowaty powiew, moje oczy szybko przeskoczyły z łóżka starszego na okno, przy którym znajdowały się dwie postacie. Rose trzymała rozdygotaną Sam za kołnierz, wystawiając połowę jej ciała na zewnątrz. To co wyprawiała powoli graniczyło z szaleństwem, nie mogłem dopuścić do tego, aby przez swój wymysł pozbawiła kogoś życia. Podszedłem do okna i chwytając starszą ze wszystkich sił, pociągnąłem ją do tyłu, rzucając nią prosto na komodę, stojącą naprzeciw łóżka. Kiedy tylko usunąłem ją z drogi do Samanthy, chwyciłem dziewczynę mocno za kurtkę i za całych sił pociągnąłem do siebie. W jednej chwili wpadła w moje ramiona,  cała rozdygotana, zimn i umorusana krwią.
- Żyjesz?  -mruknąłem spoglądając na nią z troską. W odpowiedzi odepchnęła mnie od siebie, wycierając z pod nosa cienką strugę krwi.
- Poradziłabym sobie. – warknęła patrząc na mnie spod byka. No jasne, chcesz dobrze, a wychodzi jak zawsze. Przewróciłem oczami i ostatni raz spojrzałem na Samanthę.
- Lepiej spadaj stąd, tak samo jak ty wlazłaś. – wzrokiem przeskoczyłem na okno, wskazując jej tym samym drogę ucieczki. Po chwili odwróciłem wzrok w miejsce, gdzie przed momentem cisnąłem ciało białowłosej.  W mgnieniu oka pojawiła się przede mną, bez krępacji przeszywając swoją lodowatą dłonią moją klatkę piersiową. Zachwiałem się na nogach, łapiąc jej rękę lewą dłonią. Oplatając swoje ostre szpony wokół mego serca, przyprawiła mnie o duszności i momentalny zawrót głowy.
- Myślisz, że możesz się mi postawić? Nie, nie możesz nic. – wyszeptała, zaciskając jeszcze bardziej dłoń na pulsującym organie. Krew podeszła mi do samej jamy ustnej i starała znaleźć ujście między wargami. Czułem, jak po mojej brodzie zaczęło pływać parę gorących stróżek. Czując, że z chwilą mogę stracić równowagę, złapałem Rosalie za krtań, spoglądając prosto w jej rozżarzone, czerwone wręcz natenczas oczy.

- Nie chcesz tego, siostro.. – wysyczałem przez zaciśnięte zęby, powoli kurcząc mięśnie palców u dłoni, która spoczywała teraz na szyi siwowłosej. Jeszcze chwilę wpatrywała się prosto w moje oczy, a ja miałem wrażenie, że jej złość odrobinę ogasła. Jej lśniące źrenice przybrały naturalny, różnobarwny kolor, zaś twarz zobojętniała i zbladła. Momentalnie poczułem rwący ból, a po chwili ujrzałem rękę starszej umorusaną we krwi po sam nadgarstek a może i dalej. Instynktownie cofnąłem się, nabierając do płuc powietrza, kładąc na ranie dłoń, która jeszcze niedawno zaciskała się na gardle siwej. Kiedy myślałem, że już po wszystkim, kolejna fala bólu rozległa się w okolicach mojego brzucha, a po niespełna sekundzie, moje plecy spotkały się z zimną, zamarzniętą ziemią. Odgłos gruchotanych kości, dosadnie podpowiedział mi co właśnie miało miejsce. Teraz ból rozprzestrzeniał się po całym moim ciele, przez co zimno, jakie przyniosła pokryta warstwą śniegu ziemia, dawało ogromne ukojenie. Uchyliłem powieki, a na niebie dostrzegłem miliony migających punktów, które układały się w różne konstelacje. Starając się odgonić myśli od cierpienia, zacząłem je pod nosem wyliczać.. Jeden..dwa…trzy… po dwunastym zapadła kompletna ciemność, której towarzyszył uspokajający śpiew poruszanego przez wiatr lasu. 

Sam? 
Spokojnie, przeżył, musi się tylko tak trochę zregenerować, myślę że rano będzie jak nowy XD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz