Dziś był ten dzień - dwudziesty czwarty grudnia. Wigilia. Prychnęłam w myślach. Właściwie po raz pierwszy spędzałam je z dala od rodziny, ale to nie było dużym problemem. Nigdy jakoś specjalnie ich nie świętowaliśmy. Mama, kiedy tylko mogła, namawiała tatę, byśmy wyjeżdżali. Najlepiej do ciepłych krajów.
Tak więc, nigdy nie ubierałam nawet głupiej choinki. Może raz, w przedszkolu, ale to się nie liczy.
Ten dzień będzie jak każdy inny. Zerknęłam na zegar stojący na komodzie. Hmmm. Pół godziny po śniadaniu. No cóż, przegapiłam. Ostatnio robiłam to coraz częściej. Nikt tam raczej za mną nie tęsknił.
Dotknęłam policzka i mimowolnie jęknęłam. Nie był już opuchnięty, ale nadal wyczuwałam siniaka. W głównej mierze przez niego - moją ostatnią przygodę na sali do ćwiczeń - nie ruszałam się z domu.
Ignorując burczenie w brzuchu, położyłam się na boku, nakrywając głowę kołdrą. Co mi przeszkodzi przespać resztę dnia?
Jak na zawołanie, rozległo się głośne i stanowcze pukanie do drzwi. Natychmiast usiadłam i rozejrzałam się za jakąś bronią. Kij bejsbolowy, który zabrałam kilka dni temu z willi kusząco stał oparty o stolik nocny. Chwyciłam go i wyplątując się z pościeli, stanęłam na gładkiej, drewnianej podłodze. Pukanie powtórzyło się, nieco mniej pewnie.
- Kto tam?! - krzyknęłam, podchodząc ostrożnie do drzwi. Złapałam klamkę, gotowa w każdej ją przytrzymać, by przybysz nie wszedł do środka.
Po chwili ciszy, którą przerywało jedynie nierówne bicie mojego serca, po drugiej stronie odezwał się głos.
- To ja, Aaron. Wszystko w porządku, Sam?
Z ulgi zakręciło mi się w głowie. Szybko schowałam prowizoryczną broń za plecami i odryglowałam podwójny zamek.
- Nie było cię na śniadaniu, więc przyniosłem... - drzwi otworzyły się, a moim oczom ukazał się Aaron z kartonowym pudłem pod pachą i brązową torebką w drugiej dłoni. - ... małą przekąskę. Mogę wejść?
Posłusznie usunęłam się z drogi, gdy otrzepał buty ze śniegu i wszedł do środka. Pudło postawił na podłodze, torebkę rzucił na moje łóżko. Zamknęłam drzwi i odwróciłam się do niego. Zdążył już pozbyć się obuwia i zaczął rozpinać płaszcz, przyglądając mi się badawczo. Zmarszczył brwi. Policzek zaczął mnie swędzieć, więc uniosłam dłoń i lekko go potarłam.
- Nie było cię na śniadaniu. - zerknął na mnie przy rozpinaniu guzików.
- Zaspałam.
- A co ci się stało w twarz?
W twarz? Ojej. Chyba zauważył.
- Emm... grawitacja. - mruknęłam pod nosem.
- Słucham?
- Spadłam z bieżni. - wyzwoliłam się spod jego intensywnego spojrzenia, i rzuciłam kij na łóżko, po czym sama się na nie wdrapałam. Nie musiałam udawać zainteresowania tym, co mi przyniósł. Pachniało przepysznie, a ja byłam naprawdę głodna.
- To na mnie? - kiwnął brodą w stronę pałki. Również na nią zerknęłam i posłałam mu całkiem poważne spojrzenie.
- Miejmy nadzieję, że nie.
Przysiadł na brzegu, a ja zajęłam się odpakowywaniem jedzenia. Starałam się nie odsunąć, jednak instynkt był silny. Spięłam się i w efekcie ręce zaczęły mi drżeć. Nie mogłam sobie poradzić z papierem, więc po prostu go rozerwałam.
- Ktoś tu chyba jest głodny. - rzucił Aaron z uśmiechem. Dobrze, że nie miał pojęcia, co działo się w mojej głowie. Odpowiedziałam mu nieco roztargnionym grymasem. Zachowując normalność, wyciągnęłam jeszcze ciepłego croissanta i wbiłam w niego zęby. Jęknęłam z rozkoszą, gdy pyszność niemal rozpłynęła się na moim podniebieniu. - Kiedy ostatnio jadłaś?
- Cszsz. Nie pfuj tej chili. - oznajmiłam z pełną buzią i zamkniętymi oczami zachwycając się jedzeniem.
Posłuchał i poczekał w milczeniu.
- On cię przysłał? - spytałam, gdy skończyłam. Palcami otarłam usta z okruchów. Ponownie sięgnęłam do torebki, wyłaniając z niej mandarynkę.
Aaron spojrzał na mnie, leniwie rozciągnięty w nogach łózka. Czuł się tu chyba zbyt dobrze. Pokręciłam głową, a on się uśmiechnął.
- Nie. - odpowiedział, posyłając mi rozbawione spojrzenie.
Uporawszy się z owocem, wepchnęłam kilka słodkich części do buzi, a resztę mu podałam. Przyjął je bez wahania - zniknęły w ciągu sekund.
- Więc? - otrzepałam dłonie i wstałam. Mój wzrok padł na tajemnicze pudło, które mężczyzna ze sobą przywlókł. - Co jest w środku?
- Niespodzianka.
Wyminął mnie i uklęknął koło pakunku. Chwilę w nim szperał, by wydostać na światło dzienne grubą tkaninę.
- Co to jest? - ponagliłam go, ciekawość zżerała mnie coraz bardziej.
W końcu odwrócił się i z bananem na twarzy rozwinął rzecz. Był to... zielony sweter. Wełniana bluza z wielkim, czerwononosym reniferem.
- Wesołych Świąt!
- O mój Boże. - wykrztusiłam dławiąc się śmiechem. Aaron, jeśli to możliwe, wyszczerzył się jeszcze bardziej.
- Podnieś ręce. - nakazał, a ja, na chwilę zbita z tropu, wypełniłam jego polecenie. Świat przez chwilę wypełniła ciemność, gdy szamotał się z wełną.
- Nie wierzę... że to zrobiłeś. - wydusiłam, ściśnięta przez materiał. Odpowiedział mi jego wesoły śmiech.
- Wiedziałem, że będzie ci pasować.
Gdy w końcu ułożyłam zmierzwione włosy, podciągnęłam rękawy i podniosłam tkaninę na ramionach, byłam gotowa ocenić efekt. Wyglądałam okropnie. Jak elf świętego Mikołaja, ale wyrzucony z pracy. I mieszkający na śmietniku.
Aaron pociągnął mnie do lustra opartego o ścianę.
- Proszę. Wyglądasz świetnie.
- Żartujesz.
Nieco porozciągany tu i ówdzie sweter był na mnie o wiele za duży. Wisiał na mnie niczym worek na strachu na wróble. Jaskrawozielony kłócił się z moją bladą skórą. No i... pogrubiał. Powierciłam się trochę.
- Mogę go zdjąć? - jęknęłam w końcu.
Mina Starszego nieco zrzedła, ale oczy dalej mu błyszczały.
- Zrób z nim co chcesz. - wzruszył ramionami. - Jest dla ciebie. Z okazji świąt. No i masz pojęcie, ile się go naszukałem?
Podniosłam dłonie wnętrzem do góry, w geście kapitulacji.
- Okej. Ale tylko dzisiaj. Z okazji świąt. - wskazałam na pudło. - Więcej obciachowych swetrów?
Uśmiechnął się tajemniczo. W świetle dnia błysnęły jego białe zęby.
- Sprawdź.
Usiadłam na podłodze i niemal z namaszczeniem otworzyłam karton. Przypomniało mi się, jak nasza gosposia przynosiłam nam - mnie i mojej młodszej siostrze - słodkości na Boże Narodzenie. To było nasze własne świętowanie. Tęskniłam za tymi czasami, choć z wielbieniem narodzin Zbawcy miały mało wspólnego.
W moje ręce dostała się szklana bombka, przedstawiająca Mikołaja na soplu lodu. Dalej był złocisty, puszysty łańcuch, który ciągnął się i ciągnął. Następnie poplątany sznur kolorowych żaróweczek.
- Pomyślałem, że może chciałabyś... przyozdobić chatkę na święta. To pudło tylko stoi i kurzy się na strychu, bo Lucyfer nie przepada za Bożym Narodzeniem.
Odwróciłam się do niego. Stał z rękami w kieszeniach materiałowych spodni i patrzył na mnie nieodgadnionym wzrokiem.
- Dziękuję, ale wiesz... ja chyba go nie wykorzystam. - opuściłam głowę. Nie chciałam sprawiać mu przykrości, ale po prostu nie wiedziałam, jak się świętuje. Zawsze spędzałam ten okres, opalając się na leżaku przed basenem. Przystroić werandę to jedno, jednak czy miało to sens, gdy nie czuło się ducha?
- Trudno. - odparł z uśmiechem. - I tak przyszedłem tu głównie po to, by wręczyć ci sweter.
- Nie mów, że jeszcze zrobiłeś mi zdjęcie. - zażartowałam, ale śmiech zamarł na moich ustach, gdy zadowolony z siebie Aaron wyciągnął telefon.
- Mówisz, masz. - nie zdążyłam osłonić się rękoma, kiedy flesz błysnął mi po oczach. Zamrugałam. - Oprawię w ramkę.
Rzuciłam się w jego stronę ze śmiechem, jednak umknął mi, zanim go dopadłam. Drzwi trzasnęły i nagle zostałam sama. W dziwnie smutnym pomieszczeniu.
Pudło torturowało mnie swoją obecnością przez niemal cały dzień. Włóczyłam się bez celu po chatce, leżałam bez snu. Minęła pora obiadu i zbliżał się wieczór, a ja dalej siedziałam pod kołdrą.
Kusiło mnie, żeby dokładnie przejrzeć zawartość pakunku, a jednocześnie odpychało. To nigdy nie była moja bajka, Mikołaj, prezenty, choinka. Rodzice dobrze mnie o tym uświadomili. Jednak jakaś część mnie chciała poczuć... coś. Wspólnotę, radość z dawania, magiczne oczekiwanie.
Niech to szlag. Wstałam i wciągnęłam dżinsy oraz buty, na sweter narzuciłam kurtkę.
Wzięłam pudło pod pachę i wyszłam na zewnątrz. Owinęło mnie rześkie powietrze, a we włosy wplątało się od razu kilka puchatych kłębków śniegu. Zdecydowanym krokiem ruszyłam w pewne szczególne miejsce.
Stanęłam przed średnich rozmiarów świerkiem. Znajdował się jak gdyby w głównym polu, otoczony przez chaty. Inne drzewa odsunęły się, zostawiając go w osamotnieniu.
Kiedy mu się przypatrzyłam, wiedziałam, że to to, czego szukałam. Postawiłam pudło na ziemi i pojedynczo wyjmując z niego ozdoby, powoli przystrajałam drzewo. Kilka bombek udało mi się powiesić na najniższych gałęziach, a do wyższych sięgałam długim patykiem. Z różnym skutkiem.
Gdy debatowałam nad łańcuchem, podszedł do mnie wielki, czarnoskóry Servant. Wyglądał groźnie. Pamiętając ostatnią przygodę, odsunęłam się nieco. Mężczyźni z siłowni ledwie mnie poturbowali, ale on mógł zrobić mi faktyczną krzywdę.
W desperacji rozejrzałam się wokół. Bałam się, że mój wzrok nikogo nie napotka, ale się myliłam. Ludzie wychylali się okien, wbijając we mnie uparte spojrzenia. Kilkoro nawet wyszło, i teraz przypatrywali mi się ostrożnie z odległości.
Ponownie odwróciłam się do mężczyzny. Przełknęłam ślinę, gotowa na atak, ale nic takiego się nie stało. Po kilku sekundach postawił przede mną drabinę.
- Chyba tego potrzebujesz. - oznajmił, uśmiechając się nieśmiało. - Sam.
Patrzyłam na niego w osłupieniu. W końcu szok minął i odpowiedziałam mu tym samym.
- Tak, tak... dziękuję Ci.
Rozstawiłam drabinę i sprawdzając jej wytrzymałość, mozolnie wspinałam się na górę, z łańcuchem w dłoni. Byłam teraz nieco wyżej niż dotychczas. Odetchnęłam i zabrałam się do dekorowania.
Kiedy w końcu zeszłam z drabiny, okazało się, że dołączyło do mnie kilka osób. Przynosili własne ozdoby, a nawet sprzęty. Ktoś przytargał ogromną drabinę, nieco wyższą od czubka drzewa, i teraz zawieszał na nim plastikową gwiazdę.
- Sam!
Podskoczyłam na dźwięk piskliwego głosu za moimi plecami. Odwróciłam się do drobnej, rudowłosej dziewczyny w okularach. Przyciskała do piersi duże urządzenie, które wyglądało na dosyć ciężkie.
- Mam generator. - posłała mi uśmiech i poprawiła szkła na nosie. - Na lampki.
- Uhm... jasne! Już się tym zajmuję. - odebrałam od niej sprzęt i prawie ugięłam się pod jego wagą. Cholera, faktycznie nie był taki lekki.
Razem z (jak się dowiedziałam) Giną zrobiłyśmy suche miejsce na generator z gałęzi. Ktoś już rozwinął lampki i gdy je podłączyłyśmy, rozległo się kilka radosnych pisków.
Nasze drzewko już powoli zaczynało wyglądać jak prawdziwa choinka. Ozdoby były tak różne jak Servanci, którzy je przynosili, niemniej, całość robiła wrażenie.
Schodziło się coraz więcej ludzi. Z chatki nieopodal dobiegało sentymentalne Last Christmas i jakaś dziewczyna nawet zrobiła stoisko z gorącą czekoladą. Wokół ludzie śmiali się, rozmawiali, śpiewali kolędy albo po prostu trzymali się za ręce. W pewnym momencie wybuchła bitwa na śnieżki i sama do niej dołączyłam, bawiąc się całkiem nieźle.
W końcu, zmęczona, opadłam na pobliską kłodę. Zgubiłam gdzieś kurtkę, za to na głowie pyszniło mi się pluszowe poroże renifera.
- Proszę! Oto i nasz świąteczny duch.
Podniosłam wzrok, napotykając Aarona z dwoma plastikowym kubkami w dłoniach odzianych w rękawiczki. Nie przerywając kontaktu wzrokowego, sięgnęłam w dół i szybko uformowałam kulkę.
- Ej! Nie zabijaj posłańca!
Roześmiałam się i rzuciłam w niego. Uchylił się w porę. A może to ja jestem słaba w tej grze?
Podszedł bliżej i usiadł obok mnie. Podał mi kubek z parującą na zimnym powietrzu czarną cieczą.
Piliśmy w ciszy, kontemplując szaleństwo wokół nas.
- Widzisz? - odezwał się Starszy, ciągnąc mnie za rąbek swetra. - On jest magiczny. Obudził w tobie ducha świąt.
- Na pewno. - parsknęłam, opuszczając wzrok. - Po prostu... przyniosłeś to dziadostwo, a ja nie chciałam, żeby się zmarnowało.
- Na pewno.
Zerknęłam na niego. Mierzył mnie błyszczącym, niebieskim spojrzeniem swoich oczu, znad kubka. Byłam pewna, że uśmiechał się, pewny swego.
Nagle wpadło mi coś do głowy. Coś szalonego i przerażającego jednocześnie, ale... chciałam to zrobić. Odstawiłam kubek i klepnęłam go w kolano.
- Chodź. Pora na twój prezent.
Z lekkim wahaniem wzięłam go za rękę, ale nie opierał się. Złapałam więc jego drugą dłoń i pociągnęłam w kierunku choinki. W pewne strategiczne miejsce, gdzie któraś z romantycznych dziewczyn powiesiła jemiołę.
- Więc... Aaronie, chciałam ci podziękować. Za wsparcie, za przyjaźń, za wielokrotne uratowanie życia... i nawet za ten sweter. Niestety nie mam dla ciebie prezentu, ale...
Starszy właśnie spoglądał w górę, co czyniło tę sytuację jeszcze bardziej niekomfortową. Poczułam zdradzieckie ciepło na policzkach.
- Dlaczego myślę, że przywiodłaś mnie tutaj, żeby się całować? - rzucił, uśmiechając się szelmowsko.
- I wszystko popsułeś. - pokręciłam głową, pozwalając sobie na mały uśmiech. - W każdym razie... to twój prezent.
- Mój?
Wzruszyłam ramionami.
- Pocałuj żabę, może zmieni się w księżniczkę.
Aaron? :P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz