środa, 20 grudnia 2017

Od Milky do Ellipson

Prawdą jest, że nienawidzę dymu papierosowego. Dym papierosowy jest dla mnie pewnego rodzaju torturą, która, gdy tylko ją poczuje, powoduje natychmiastowe swędzenie w gardle, przez co czasami zaczynam kaszleć jak palacz po stażu w paleniu od dobrych kilkudziesięciu lat.

Sama się sobie czasami dziwę, że żyję sześćdziesiąt lat ze sługami diabła, z których większość pali, wciąż tutaj wytrzymuję. Ba, nawet mi się tu podoba! Drugą prawdą, jaką przytoczę tego ranka, jest to, że moje życie było cholernie nudne, zalane monotonią. Ach, trzecia prawda? Monotonia to zły stwór z wielkimi rogami, paskudnym pyskiem, zwinny i silny. Tak, bardzo silny i zwinny, to trzeba podkreślić. Otóż stwór zwany Monotonią atakuje szybko, a zorientować się możesz nawet kilka lat, potem kiedy to oderwie zęby od twojego życia. Tak, Monotonia jest potworem, który zapanuje w twoim życiu, a ty nawet tego nie zauważysz. Jeśli jednak tak, to może zacząć ci ciążyć, jak niegdyś mi. Jednak niektórzy lubią tego mojego potwora i uważają go za dobrego, fajnego i milutkiego niczym puchatego kotka, który na ciebie się nie wypnie. Pomyślicie sobie, o czym ja do cholery gadam? Odpowiem, że nie wiem. Otóż przytoczyć wam kolejną prawdę?

Mianowicie, nienawidzę poranków! Zawsze robię wszystko, żeby chociaż przez chwilę poleżeć jeszcze w ciepłym łóżku. I tak oto powstają monologi o moim życiu, gdzie zaczynam od dymu papierosowego, potem przechodzę przez moje życie i potwora zwanego Monotonią. Tak, poranki dla mnie to najgorsza pora dnia, zwłaszcza wtedy, kiedy połowę nocy spędziłam na czytaniu moich kochanych komiksów, wzdychając do Tony'ego Starka oraz wtedy, kiedy mój kochany budzik na szóstą rano niespodziewanie dzwoni swoim "dzyń dzyń", a ja to rozumiem jak "dzwonię, bo się proszę, żebyś mnie rozwaliła jak mojego poprzednika". Tak więc już trzeci budzik w tym miesiącu wylądował rozwalony o ścianę. Jednak, bo przecież nic mnie jeszcze nie doprowadziło dzisiaj to maksymalnego wkurzenia, budzik nie przestał dzwonić. Trzeba zacząć kupować jakieś chińskie za kilka dolarów, takie będą bardziej poręczne i przede wszystkim tańsze. Czyli pozostaje mi tylko podejść do tego już rozwalonego budzika i go wyłączyć. Wzdycham ciężko, krzywiąc się nieznacznie. Z wielką niechęcią przeciągam się, podnosząc się do pozycji siedzącej. Z ogromnym skrzywieniem tego, co zwiemy ustami, podchodzę do budzika i wyłączam ten przeraźliwie irytujący dźwięk, co trochę trwa, bo wyłącznik się zapodział podczas uderzenia o ścianę. Odkładam budzik na komodę, gdzie ma swoje należne miejsce wśród dwóch innych. Jeszcze nie mam czasu (czyli chęci, zawsze wykręcam się czasem) do wywalenia ich. Trochę znowu się krzywię, widząc jak za oknem delikatnie prószy śnieg. Szczerze? Nie lubię śniegu. Mam same złe wspomnienia z nim. A to jak się wywaliłam i skręciłam kostkę, a to jak dostałam śnieżką w twarz i miałam siniaka wokół całego oka, a to jak miałam wypadek samochodowy, bo gościu we mnie wjechał i rozwalił mi moje kochane autko. Podsumowując, śnieg to zło, jak i zima. Patrzę się na zegarek i widzę, że zbliża się pora śniadania. Właśnie! Śniadań nie lubię, ponieważ gdybym mogła, spałabym do dwunastej, jak i dłużej. Jednak niestety nie jest mi to dane. Co innego mogę powiedzieć obiadach i kolacjach. Tam mogę nawet pójść, skacząc na jednej nodze poprzez te ogromne zaspy śnieżne, które tak utrudniają moje długie życie i utrudniać przez najbliższy czas będą. Czyli jaki wniosek z tego wychodzi? Sen to podstawa mego życia i nienawidzę, jak mi się go przerywa, a śnieg jest mym wrogiem od początku mego życia. Amen, alleluja. Łóżko to mój jedyny przyjaciel, z którym mogłabym spędzać godziny... ale kiedyś. Teraz zwyczajnie czasu mi brakuje na zwykłe wylegiwanie się w łóżku. Ubolewa nad tym moje skute lodem serce oraz organizm, który wręcz krzyczy "do jasnej cholery, daj mi trochę tego snu, bo zaraz ci siądę". Tak więc czasem, dość rzadko poświęcam te pięć godzin na sen, które mi w zupełności wystarczają. Chyba że zadzwoni mi taki budzik, który budzi mą jakże skromną i spokojną osobę o szóstej rano, co dla tej mojej skromnej i spokojnej osoby jest po prostu torturą jak wdychanie dymu papierosowego czy chodzenie poprzez zaspy. Okej, ponarzekałam sobie. Prawdą jest, że narzekanie to moje drugie imię. Tak, Milky Narzekawska Frye. Nie, to głupio brzmi, jakbym miała nazwisko jakiegoś grubego gościa z Europy Środkowej. Więc jednak nie mam na drugie imię Narzekawska, nie. Powiedzmy, że to po prostu bardzo dobrze już u mnie wykształcony tryb takiego narzekańskiego życia i nieżycia. Bo raczej dla wszystkich jestem martwa od kulki w głowę.
Jak na razie kończąc mój wewnętrzny monolog, który się kupy dupy nie trzyma, związuję włosy w luźnego kucyka i jeszcze skrzywiona i niezadowolona z tego poranka, podchodzę do szafy. Jak zazwyczaj ubieram się dość pośpiesznie, bo nie chcę dostać opieprzu od Starszego, że się spóźniam na śniadanie, po raz trzeci z rzędu. No co ja poradzę, że czasami nie zdążam kupić tego wkurzającego budzika, żeby znowu mnie zaczął denerwować. Jednak przyznaję, mimo iż wnerwiają mnie budziki, to czasem budzą tak, że akurat na śniadanie się nie spóźniam. A czasem wcale nie dzwonią z mojej winy, bo jak mają dzwonić, skoro dzień przedtem zostały rozwalone o ścianę? Ja mówię, kupię górę chińskich budzików, robionych przez małe chińskie dzieci i będę mieć budzików do rzucania od groma, a wcale na tym nie przepłacę. I przy tym wspomogę biedniejsze społeczeństwo chińskich dzieci, które na pewno mają IQ wyższw ode mnie. W trakcie kolejnych rozważań na temat kochanych budzików i biednych dzieci zdążyłam już się niemalże ogarnąć. Wkładam swoje buty zimowe, po które wczoraj jeździłam do miasta, bo nagle śnieg postanowił dość mocno sypnąć, ku mojej jakże szczerej radości. Ubieram kurtkę i wychodzę z mojego jakże cudownego domu.
- Cholera, ale napadało - mruczę niezadowolona pod nosem.
Choć widok może być pozornie uważany za ładny, to ja widzę tu tylko kupę białego puchu. Zakładam ręce na piersi, przypatrując się zmierzającym na śniadanie innym severantom. Jedni robili to bardzo niechętnie i ospale, a drudzy wręcz biegli tam w podskokach. Zamiast stać jak głupia, zaczynam iść w kierunku wilii Lucyfera. Skoro już tak się postarałam, żeby wyjść dość wcześnie z łóżka, to wypadałoby się nie spóźnić znowu. Więc tak przemierzam te niemałe zaspy, jak zwykle krzywiąc się lekko. Pewnie jezioro już zamarzło, jednak zbytnio nie jestem pewna, więc wolę nie skracać przez nie drogi. Nie uśmiecha mi się wylądować w wodzie, przemoczyć się i potem uciekać szybko do domu, żeby się przebrać. Dlatego idę normalnie poprzez drogę, może niedługo lód aż tak zamarznie, żeby sobie tak skracać drogę - mam taką cichą nadzieję. Wzdycham ciężko i chowam ręce do kieszeni. Tak teraz cholernie żałuję, że nie kupiłam rękawiczek. Jestem osobą ciepłolubną, więc nawet lekki chłodek wywołuje u mnie duży dyskomfort. Zazwyczaj staję się cała czerwona poprzez mróz, po czym na twarzy jest mi cholernie gorąco, a reszcie ciała cholernie zimno. Jak już wspominałam, nie lubię zimy. Tak, jeszcze bardziej niż moich budzików, które lądują na tej ścianie kilkanaście godzin po kupieniu. Dlatego nigdy nie ustawiam alarmu w telefonie, bo przypadkiem, naprawdę, mogłabym z przyzwyczajenia cisnąć nim o ścianę. No niestety, mojego telefonu chińskim zastępować nie chcę, więc... Byłoby nie fajnie, co? Albowiem powiadam wam, niczym Jezus, że ja - Jaśnie Oświecona Milky Frye - kocham swój telefon... tylko minimalnie mniej od swoich komiksów. Dlatego jakby wpadł mi do wody, to najpewniej poruszyłabym niebo i ziemię, żeby działał. A wodoodporny nie jest. No niestety, nie mogę stracić tych cudownych nagich fotek. Dlatego wciskam telefon jeszcze dalej w odmęty mojej kieszeni w spodniach, żeby nie daj Lucyferze, nie wypadł mi na ten lód, bo jak ja zacznę tam po niego iść, to znając moje szczęście, wpadnę na lodowatej wody w jeziorze. Jak już wcześniej mówiłam... myślałam... whatever, nie chciałabym tego zrobić, zwłaszcza iż, spóźniłabym się na urocze, miłe, fajne, jeszcze raz urocze śniadanie i dostałabym jedną (lub kilka) burę od któregoś ze Starszych lub -po raz kolejny nie daj Lucyferze - burę od samego Niego. Dlatego Milky Frye musisz pilnować telefonu, żeby ci nie wpadł na ten pewnie jeszcze cholernie bardzo cienki lód. Idąc przez te zaspy, bo przecież jeszcze nieodśnieżone, nucę sobie pod nosem Hooked on a Feeling. Zajebista piosenka, którą uwielbiam, od kiedy wyszła. Przez długie lata znajduje się na moich różnych odtwarzaczach muzycznych, bo zmieniały się przez te lata wielokrotnie i na pewno nie przez to, że były już stare. Po prostu mam tendencję do psucia takich rzeczy. Nie ważne czy chodzi właśnie o odtwarzacze, o lampki, o żarówki, o słuchawki czy o krzesła, dla mnie wszystko da się zepsuć po pierwszym dotknięciu. Trzeba to po prostu umieć, a ja to umiem perfekcyjnie. Ale wracając, Hooked on a Feeling jest dla mnie po prostu wiekopomnym kawałekiem. Tyle, amen i alleluja, ave Lucyfer.
Idąc tak, mijam kilku severantów, którzy najwyraźniej zaspani (sądząc tak po ziewaniu z ich strony) idą dzielnie na śniadanie. Czuję wasz ból, cukiereczki. Sama czuję to samo, ale niestety, pomóc wam nie mogę i nie chcę. I tak dość szybko dochodzę do drzwi pięknej rezydencji. Choć dla mnie jest ona urządzona zbyt mrocznie, to strasznie bardzo mi się podoba. Aż gdybym w przyszłości, choć wątpię, urządzała swój własny straszny dom, to chyba ściągnęłabym stąd dużo rzeczy. Może kiedyś wezmę numer od dekoratora wnętrz, choć pewnie już od dawna nie żyje. Tak, od tego domu aż wali starością. Oczywiście, żeby nie było, w pozytywnym sensie. Kocham stare domy, takie jak ten, ale takich, co już są przesączone zapachem starej babci, nie. Powiedziała babcia, mająca z osiemdziesiąt lat. Otrzepuję buty ze śniegu, żeby nie zrobić tutaj bałaganu. Po tym ściągam swoją kurtkę i wieszam ją na specjalnym wieszaku. Po nim mogę stwierdzić, że większość severantów już przybyła. Jednak dzięki zegarowi wiem, że się nie spóźniłam. Szok, normalnie szok! Sama jestem zdziwiona, że mi się udało. Normalnie skaczę z radości niczym Tygrysek z Kubusia Puchatka po wzięciu swoich narkotyków. Jednak tego nie robię, trochę godności mi zostało. Dlatego już dzielnie, bez żadnych myśli o Tygrysku czy Kubusiu Puchatku, udaję się do wielkiej jadalni. Naprawdę, machnę sobie taki pokój, jeśli tylko będzie mi dane kiedyś robić misję jako pani domu. Choć przyznaję, do takich klimatów mnie wcale nie ciągnie. Ja i pranie, sprzątanie, gotowanie? Ta, prędzej zalanie domu, zniszczenie mebli i pożar. Chyba taki tytuł nosiłaby moja książka, którą zapowiedziałabym jako "Jak być przykładną panią domu według Milky Frye". Na pewno byłaby tak głupia, jak ja. Choć kasy może by z tego trochę było. Siadam do stołu obok pustego miejsca i jakiejś kobiety, którą z widzenia nawet kojarzę. Ma zajebiste włosy, tyle powiedzieć mogę. Kręcą się one delikatnie, opadając na ramiona. Gdybym chociaż była bi... ale nie marzmy tutaj, bo jak wiadomo, bi ani homo nie jestem. A ta panienka nie wygląda na zainteresowaną. Ech, życie jest brutalne. Czasami nawet bardzo. Doświadczam tego codziennie. Nie zwlekając, bo przecież zwlekać z jedzeniem nie wypada, zaczynam jeść, delektując się wibitnym samkiem potraw. Okej, przyznaję. Sama wolę wpychać siebie tony śmieciowego żarcia, ale tutaj wszystko smakuje lepiej od mojej kochanej ostrej pizzy, która rozpływa się w mych ustach. Rzadko kiedy coś chwalę, ale jak widać, w tym parszywym świecie istnieją jeszcze rzeczy, które mogą mnie zadowolić. Co na pewno taką rzeczą nie jest? Mężczyźni. Nie będę się na tym rozwodzić, bo, według mnie, już temat o potworze zwanym Monotonią jest ciekawszy. Tyle.
Podnoszę głowę, widząc, że koleżanka obok mnie wlepia w moją skromną i słodką osobę swój dziwny wzrok. Przechodzą mnie nieprzyjemne dreszcze, więc marszczę z tego powodu brwi.
- Coś się stało, ślicznotko? - mówię to z jak najbardziej sztucznym uśmiechem i przesłodzonym tonem.
No co ja poradzę, że mam taki sposób bycia? Kobieta uśmiecha się do mnie w takie dziwny, łobuzerski sposób i wzrusza potem ramionami. Jednak nie odwraca wzroku, tylko pije swój chyba pomarańczowy soczek. Przyznaję, dziwnie się czuję. Mijałam się często z tą kobietą na dworze, podczas śniadań, obiadów, kolacji, czy nawet widziałam ją w oknie jej domu. Okej, nie posądzajcie mnie tutaj o bycie jakąś podglądaczką! Po prostu ma okno wprost naprzeciwko i tyle.
- Ja wiem, że ja jestem mega, super, ekstra pociągająca - zaczynam swój długi wywód - i bardzo mi schlebia, że doceniasz moją piękną, skromną, idealną, bez skazy poczętą, śliczną, kochaną - i tu wiele innych mego słodkich, określających mnie przmiotników - osobę. Jednak mimo iż podoba mi się, że swój wzrok poświęcasz mej skromnej, słodkiej, kochanej osobie, to proszę o zachowanie jakiejś dyskrecji, ponieważ mnie kurwa kobieto przerażasz!
- Po prostu rozmyślałam nad równaniem matematycznym i musiałam skupić na czymś wzrok - prycha brunetka.
- Serio? - uniosłam brwi.
- Nie - pokręciła głową ze śmiechem, dzięki któremu znowu przeszły mnie dreszcze.
Zrezygnowałam z dalszego toczenia mego wywodu, żeby tej kobiety na śmierć nie zanudzić. No ale z chęcią bym pogadała o może właśnie paleniu papierosów! To tak wciągający temat. O, albo o jedzeniu. Tak, jedzenie to idealny temat. Z każdym o tym da się pogadać.
- Zajebista ta jajecznica, co? - mruczę pod nosem i spoglądam na nią. - Tak fajnie usmażona. Chyba mają fajne kury, które mają dobre jajka. Znaczy... kury nie mają jajek, tylko je znoszą. Wiesz, o co chodzi. A wiesz, że nie trawię jajek, tych od kur, żebyś sobie nie pomyślała, w postaci innej niż jajecznica? Na przykład takie jajko na miękko. Jest dla mnie zbyt wodniste i przede wszystkim przez me gardło nie przechodzi. A takie na twardo jest, według mojej opinii, zbyt suche. Spytasz się, a sadzone? Nie wiem, po prostu nie lubię. To takie na miękko lub na twardo, tylko że na talerzu - zaśmiałam się. - Ogólnie mało jem jajek w tej pospolitej postaci. Wolę raczej jedzenie, zwane bardziej śmieciowym żarciem. Chipsy, popcorn normalnie mogę jeść całymi dniami. A popcorn to szczególności ten karmelowy...
- Ciekawe - mruczy pod nosem kobieta, która jak na złość, nie wydaje się zirytowana czy wkurzona. A tak chciałam wkurzać ludzi. - Bardzo interesujący temat. Mów dalej, może zainteresuję się twoimi kubkami smakowymi.
Przewracam oczami i prycham śmiechem. Wstaję od stołu ze szczerym uśmiechem.
- To smacznego jajka życzę - mówię, śmiejąc się cały czas.
Uświadamiam sobie, że prawie każdy już wyszedł z jadalni łącznie z samym Lucyferem. Najwidoczniej aż tak pochłoną mnie wywód na temat jajek, że normalnie czas uciekł i siedzimy tu prawie z ślicznotką same. Właśnie, ślicznotka nie wygląda tak, jakby chciała już się zbierać. A już miałam takie marzenie, że odprowadzę ją pod same drzwi i pogadam jeszcze trochę o jajkach, żeby ją zirytować. A nie, przepraszam... Ona wcale zirytowana nie jest i chyba nie będzie. Podziwiam cię kobieto ma droga, bo zazwyczaj irytuję wszystkich po kolei. A ty najwyraźniej jesteś wyjątkiem! Śmieję się jeszcze do siebie i zabieram jej szklankę z sokiem. Piję z niej i potem delikatnie się krzywię.
- Bez cukru? - mruczę niezadowolona, odganiając brązowe włosy z twarzy. - Nie lubię soków bez cukrów, są kwaśne. Nie lubię ogólnie być fit, czy jak to tam się zwie.
Cały czas się krzywiąc, popijam ten kwaśny sok wodą i ignoruję znudzone spojrzenie brunetki. No co? Nie wiem, o co tej kobiecie chodzi. Uch, nie rozumiem kobiet. W sumie sama jestem kobietą... Czyli sama jestem dla siebie zagadką? Patrzę się ponownie na ślicznotkę, która cały czas wlepia swój wzrok w moją piękną, kochaną, słodką i skromną osobę. Wzdycham ciężko i posyłam ślicznotce kolejny sztuczny uśmiech, śmiejąc się przy tym słodko.
- Złotko, ja wiem, że przy każdej czynności, jaką wykonuję, jestem po prostu mega, super seksowna, ale jak się tak zaczynasz na mnie patrzeć i tak się na mnie patrzysz przez najbliższych kilka minut, to naprawdę budzi we mnie kuźwa niepokój - prycham.
- Zastanawiam się po prostu, kiedy zaczniesz mówić o jajkach - śmieje się bez rozbawienia ślicznotka - to tak ciekawy temat na konwersację. Musimy się normalnie kiedyś umówić.
- No jasne, ślicznotko - prycham pod nosem. - A teraz muszę cię przeprosić, filmy się same dzisiaj nie obejrzą, wolny dzień się nie wykorzysta.
I tak wychodzę z jadalni i idę po moją kurtkę, bez której na dworze bym zginęła śmiercią męczeńską. Kij z tym, że nie mogę. Więc tak już ubrana w kurtkę, wychodzę z wili samego Pana Piekieł - Lucyfera - i udaję się w drogę powrotną do domu. O, i żeby było fajniej, bo przecież musi być fajniej, zaczęło sypać tym białym puchem, zwanym śniegiem. Wzdycham ciężko i zakładam kaptur na głowę, żeby tylko nie zamoczyć włosów. Powiem to chyba już trzeci raz, ale nienawidzę zimy. Taka sytuacja jest właśnie dobrym tego przykładem, kiedy to muszę iść po tych nieodśnieżonych zaspach i jeszcze ten śnieg pruszy mi w oczy, zasłaniając przy tym widoczność. Uch, i jak tu się cieszyć dniem, co? Każdy mówi, że umiem tylko narzekać. Ale jak tu w takiej sytuacji na zimę nie narzekać, no? Powiecie, znaleźć pozytywy. Okej, kilka tysięcy samochodów stoi w korku, ludzie spóźnią się do prac czy szkół... Miały być pozytywy, więc... Złodziej poiślizgnie się na śliskiej drodze, uderzy w słup elektryczny. Policja załapie złodzieja, ale też przy okazji złodziejaszek wywalił słup. Słup trzeba wymienić, co wiąże się z brakiem prądu. Milky Frye nawet największy pozytyw odwróci taki sposób, że może stać się on tragedią. Proszę państwa, oto kolejna tejmnicza moc panny Frye! Normalnie podejdź do straganu i sprawdź do dolara! Prycham cicho pod nosem i kręcę głową. Czasem zastanawiam się, czy mój mózg przypadkiem regularnie nie ćpa i nie ma przypadkiem jakiś odlotów czy coś. Ponieważ sama się siebie boję. Siebie i swoich dziwnych myśli. Gdyby ktoś mógł moje myśli gdzieś wyświetlić, to najpewniej wylądowałabym w domu wariatów, zamknięta na cztery spusty z opieką i ochroną dwa cztery na dobę, siedem dni w tygodniu. Czy to źle, że sama bym siebie posłała do wariatkowa? Prycham cicho śmiechem i tak rozmyślając o mojej wariatkowej przyszłości, nawet nie zauważam, że weszłam na drogę pokrytą lodem. Ja tutaj się śmieję ze swoich myśli o mnie w wariatkowie przypiętą pasami do łóżka, a tutaj śnieg pada, a tutaj gówno widzę. I tak ja tutaj, dosłownie gówno widząc, nagle mój obcas poślizga się na tym cholernie śliskim jak diabli lodzie. I tak oto ląduję na właśnie tym lodzie, nieźle zbijając sobie tyłek. No ja się pytam, dlaczego takie rzeczy przytrafiają się zawsze mi? Na dlaczego na Lucyfera ja się się pytam do jasnej ciasnej Anielki, co w niebie ucztuje przeklęta? Warczę coś pod nosem, już sama nie wiem co, czując jak bardzo, ale to wręcz cholernie boli mnie łokieć o tyłek. Szczęście przynajmniej, że nie skręciłam kostki. U mnie zrastałaby się dość długo jak na severanta. A znając i mnie, to zrosłaby się źle i musieliby ją jeszcze raz skręcać czy tam łamać, żeby się dobrze zrosła. Uch, i weź tu w takiej sytuacji nie narzekaj. I tak leżę jak głupia, wpatrując się w szare niebo. Walczę ze sobą, żeby się podnieść, ale po pierwsze nie chce mi się, po drugie zbyt cholernie boli. Jednak po chwili mojego leżenia, do mojego pola wiedzenia dołącza kobieta o brązowych lokach. Ślicznotka! Uśmiecha się do mnie w tej dziwny sposób.
- Pomożesz, ślicznotko? - śmieję się nerwowo.

Ellipse? Pisane w nocy, so mogą być błędy, ale mam nadzieję, że zdążę je dzisiaj poprawić xd

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz