sobota, 16 grudnia 2017

Od Samuela Do Aaron'a

Nigdy nie przepadałem za większymi zmianami, mającymi spory wpływ na moje pozornie spokojne życie. Niezależnie od tego, czy była to nowa tapeta na ścianach na przedpokoju, dorywcza praca jako dealer narkotyków, czy chociażby kocenie się kotki z czwartego piętra, która zdaniem właściciela „przecież była kocurem”. Wszystkie takie, pozornie błahe sprawy, miały wyjątkowo zły wpływ na moje samopoczucie. Będąc szczerym, nienawidziłem, nienawidzę i nienawidzić będę uczucia chwiejności towarzyszącego podczas takich właśnie sytuacji.
No właśnie, pewnie już wiecie, do czego to zmierza – zawarcie paktu z Szatanem było punktem zwrotnym w moim teoretycznie zakończonym życiu, który całkowicie rozchwiał całą moją długo pielęgnowaną stabilność.


Obecnie siedzę przy jeziorze znajdującym się nieopodal wielkiego zamczyska, w którym mieszka On. Nasz – jeśli mogę to w ten sposób ująć – pan i władca. Osoba, a właściwie upadły anioł, którego dłużnikiem jest każdy z nas, nieszczęśliwców tkwiących w tym bagnie. Zdolny panować nad naszą przyszłością, władca cudzego losu.
Będąc nieco dokładniejszym, siedzę na dużym, matowo-szarym kamieniu, a wokół mnie roztacza się łapiący za serce, zimowy krajobraz. Piękna, półprzeźroczysta tafla sporego jeziorka, przykryta cienką warstwą mroźnego lodu. Szumiące dookoła niej, skromne pozostałości po jesiennych trzcinach, uginające się pod ciężarem białego puchu spadającego z nieba. Otaczający wszystko, wiekowy las spowity w porannym półmroku, przyciągający wzrok obserwatora swoją intrygującą oraz tajemniczą naturą. Różnorodność flory, zauważalna nawet podczas bieżącej pory roku, jest wręcz porażająca. Całość idealnie komponuje się ze sobą, zlewając w harmonijną całość, bla bla bla... bla.
No dobra, ale będąc tak naprawdę wykurwiście dokładnym, to siedzę na tym pieprzonym kamulcu, odmrażając sobie szanowne cztery litery, ponieważ za żadne skarby nie chcę znaleźć się wewnątrz wcześniej wspomnianego gmachu należącego do Władcy Piekieł.
Jest, jak pewnie ci bardziej spostrzegawczy zdążyli się skapnąć, ranek. Uściślając, mamy porę śniadaniową. Wszyscy servanci, którzy pragną przypodobać się Czartowi lub zwyczajnie nie umrzeć z głodu przed południem, powinni siedzieć teraz w jadalni, aby zajadać się rozmaitymi, zapewne pysznymi potrawami. Oczywiście, wśród tych całkowicie rozsądnych i zdrowo myślących sługusów nie mogę znaleźć się ja.
Będąc całkowicie szczerym, sama myśl o spożywaniu posiłku razem z tymi wszystkimi marionetkami Lucyfera – wybaczcie, jednak kocham nazywać rzeczy po imieniu – oraz z samym lalkarzem, przyprawia mnie o dreszcze. Samo spojrzenie w twarz jednego ze Sługusów Diabła wydaje mi się czymś nieosiągalnym, przynajmniej na chwilę obecną. Trudno jest mi to przyznać, jednak czuje do nich odrazę… choć nie tylko, bo i na samego siebie nie potrafię spojrzeć. Skuszenie się na propozycję Lucyfera z biegiem czasu wydaje mi się jednym z moich najgorszych błędów. Dręczące mnie alternatywne wersje, pod przewodnictwem myśli "a co gdyby" powoli wygryzają się w moją smutną rutynę.

No ale wracając do tego, jak bardzo zimny jest ten kamień oraz jak bardzo zagraża mi teraz zapalenie wiadomych okolic – dalej siedzę. Niechęć połączona z ogromnym strachem paraliżuje mnie od środka, uniemożliwiając podniesienie się i uchronienie swojego obecnie nienagannego zdrowia.
  - Za nic w świecie tam nie pójdę. Prędzej zdechnę z głodu – mruczę pod nosem, chcąc upewnić się w swoim przekonaniu, jednocześnie starając się zagłuszyć ciche burczenie żołądka. Jak dzieciak.
Po chwili, gdy zaczynam powoli przyswajać do siebie świadomość o przyszłym kalectwie na myśli mam tu, oczywiście, amputacje zamrożonych kończyn dolnych do moich uszu dociera cichy, ledwie możliwy do wychwycenia dźwięk chrupoczącego pod podeszwami śniegu. Chrup, chrup, chrup.

Po kręgosłupie przechodzi mi dreszcz. Może i moja reakcja jest wyjątkowo głupia i przesadzona, nie oszukując się, jednak w tym momencie nie jestem w stanie wpaść na nic lepszego. Poniekąd przerażony wizją bliższego kontaktu z innym Sługusem Czorta, szybko podnoszę się do pionu, otrzepując ubranie, po czym o mało nie wypierdalając się na mokrym śniegu, umykam w krzaki. Zaraz po tym zalewa mnie fala zażenowania spowodowana niedojrzałością moich czynów. 
Przez dłuższą chwilę siedzę skulony za zbiorowiskiem bliżej niezidentyfikowanych rododendronów, jednak po chwili ciekawość daje górę nad rozsądkiem. Dyskretnie wychylam się zza krzewu, wlepiając wzrok piwnych oczu w idącą nieopodal, męską postać. I dajcie wiarę lub nie, jednak to mi w zupełności starczy. Szybko wracam do pozycji wyjściowej, w myślach powtarzając jak mantrę "byle nie zauważył, byle nie..."


Aaron?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz