Omijając kolejny stojący przy krawężniku samochód i widząc utkwiony we mnie wzrok przechodnich, zacząłem poważnie się zastanawiać, co było głośniejsze: warkot silnika czy mój brzuch, w niezbyt subtelny sposób obwieszczający domaganie się żołądka o swoje prawa. Ignorując jednak jego bunt, dalej zmierzałem w kierunku pomniejszej ulicy, z której droga prowadziła prosto do lasu, a co za tym idzie: tej drewnianej budy nazywanej przeze mnie domem. Równie dobrze mogłem zjeść na mieście - nikt z szefostwa chyba nie ukręciłby mi karku za wstąpienie na pizze, kebaba czy jaki inny fast food. Problem polegał jednak na tym, że nie chciało mi się znów uciekać z lokalu, wcześniej napełniając się do syta. A ponieważ kasa na drzewach nie rośnie (i znowu pożyczać bezpowrotnie od innych mi się nie uśmiecha), wolałem zostawić sobie ukradzione wczoraj wieczorem jakiemuś pijanemu dżentelmenowi pieniądze na coś o wiele bardziej pożytecznego, czytaj: żarcie dla mojego motoru, który na wodę niestety nie jeździ. Poza tym całkowicie przypadkiem dowiedziałem się, że kolacja będzie dzisiaj dość obfita i można by powiedzieć - idealnie pasująca do mojego gustu. Nic na to nie poradzę, uwielbiam mięcho.
Widząc coraz więcej zatrzymujących się przede mną aut, zmuszony byłem do znacznego zmniejszenia prędkości. Nie miałem jednak najmniejszego zamiaru po raz kolejny już tego dnia tkwić w korku. Ignorując zatem głośne niezadowolenie kierowców ukazywane poprzez wielokrotne korzystanie z klaksonu, powoli przejechałem między sznurem aut oczekujących na znamienne zielone światło. W taki oto sposób, zamiast stać jakieś pół kilometra z tyłu, obecnie mogłem cieszyć się miejscem centralnie przed sygnalizacją świetlną. I kto mówił, że auto jest lepsze od motoru?
Znudzonym wzrokiem obserwowałem sytuację na skrzyżowaniu. Od razu zauważyłem, jak jakaś babcinka 70+ próbuje wykorzystać ostatnie sekundy możliwości przejścia na drugą stronę ulicy, a kierowca stojący najbliżej niej z niecierpliwością czeka, aż czerwień zniknie sprzed jego oczu, nie zwracając nawet uwagi na to, co dzieje się przed nim, a w szczególności na przejściu. I naprawdę nie wiem dlaczego, ale miałem głupie przeczucie co do tego, że niebawem kolejny z zakładów pogrzebowych będzie miał nowe zlecenie. Nie chodziło mi tutaj jednak o tę starszą panią - mam solidne dowody na to, by sądzić, iż nawet pociąg nie miałby z nią szans w starciu twarzą w zderzak tudzież lokomotywą. Nowym, potencjalnym trupem była bowiem przebiegająca właśnie przez sam środek skrzyżowania osoba, która chyba dopiero po krótkiej chwili zrozumiała, w jak wielkie bagno się wpakowała. Uświadomiły ją o tym zapewne liczne piski opon oraz krzyki niezadowolenia, kiedy to kierowcy rozpędzonych aut próbowali nie zrobić z niej naleśnika na masce swojego wozu. I tak, niej. Facet to z pewnością nie był. Jeszcze przez kilka sekund, zapewne z czystą kpiną wymalowaną na twarzy, przyglądałem się jej próbom dotarcia na drugą stronę jezdni, kiedy to już niemal wszystkie auta opuściły przejazd. Jednocześnie zabrałem skrzyżowane dotychczas na piersi ręce, opierając je na kierownicy, chwilę po tym stopniowo dodając gazu. Ruszyłem jeszcze przed zapaleniem się zielonego światła, omijając ostatnich pieszych schodzących z pasów i kierując wprost do osady, a zarazem w tę samą stronę, w którą pobiegła tamta samobójczyni. Miejmy jednak nadzieję, że to zwyczajny, głupi zbieg okoliczności.
Ulica, na której obecnie się znajdowałem, była tą z rzadziej uczęszczanych. Nie widziałem zatem żadnych powodów do tego, aby jechać nią zgodnie z przepisami ruchu. Przypadkowy przechodzeń uznałby mnie za niespełna rozumu wariata drogowego, za nic mającego życie swoje oraz znajdujących się w pobliżu jezdni ludzi. Niestety, biorąc pod uwagę fakt, iż ja już człowiekiem - a przynajmniej zwyczajnym - nie jestem, oczywistym staje się, iż mam to prosto w swoich szlachetnych czterech literach. Poza tym, jednym z moich zadań jest przecież niesienie śmierci, nieprawdaż? Chociaż nie ma co ukrywać, iż wolę robić to własnymi rękoma czy też wielokrotnie dźgając nożami niż wykorzystywać do tego swój własny środek lokom...
W ostatniej sekundzie wyhamowałem, równocześnie skręcając kierownicą. W ten sposób, przez tamtą prędkość, motor zatrzymał się dopiero po kilkunastu metrach, obracając wzdłuż własnej osi i niezbyt delikatnie zderzając z wysokim krawężnikiem. Chwila poświęcona na sprawdzenie, czy aby moje dziecko jest całe, w następnej kolejności zamieniona została na utkwieniu wzroku w winowajczyni owego zajścia, którą okazała się tamta nielubiąca swojego życia dziewczyna.
- Do jasnej cholerny, co ty odpierdalasz?! Życie ci niemiłe czy jak? - rzuciłem w jej stronę nieźle wkurzony, żeby nie użyć innego słowa.
Ta jednak nie raczyła odpowiedzieć, rozglądając się szybko dookoła. Zupełnie, jakby szukała lub oczekiwała na kogoś w opustoszałej praktycznie jak na razie uliczce. Nie to jednak zwróciło moją uwagę, a to dziwne uczucie, że skądś ją kojarzę. Ściągając kask, przekrzywiłem lekko głowę, badając uważnym wzrokiem dziewczynę wciąż jakby zrośniętą z asfaltem, próbując pozbyć się jednocześnie wrażenia, że już kiedyś ją widziałem - i nie chodzi tutaj o ten cyrk na środku skrzyżowania.
- Czy my się czasami nie znamy? - zapytałem, zwracając tym samym na siebie jej uwagę. Widząc to, dodałem - Bo mam słabą pamięć do twarzy, ale coś mi świta w pamięci.
Kat?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz