czwartek, 7 grudnia 2017

Od Sebastiana do Leo


Tak naprawdę nie wiem, co było przyczyną mojego nagłego przebudzenia się z tego jakże głębokiego snu. Mogły to być promienie leniwego, zimowego słońca, przedzierające się przez niezasłonięte okna. Z pewnością nie mógł to być przecież budzik, który zepsułem poprzedniego poranka, zrzucając na podłogę po tym, jak nie mogłem go wyłączyć. Cisza panująca dookoła była wręcz przytłaczająca i chyba jedynie poczucie obowiązku zmusiło mnie do tego, by zwlec się z łóżka.

W moim wykonaniu wyglądało to mniej więcej jak toczenie kulki, która po znalezieniu się na krawędzi poddała się prawom grawitacji, spadając na podłogę. Czując pod policzkiem chłodną, drewnianą podłogę, dopiero wtedy otworzyłem oczy, nieprzytomnym wzrokiem badając okolicę. Chwilę zajęło mi przypomnienie sobie, gdzie jestem i co ja tak właściwie tutaj robię. Zamiast jednak rozwodzić się nad swoją niedolą, leniwie podciągnąłem się do pozycji siedzącej, pocierając twarz dłońmi. Trwało to dobre kilkanaście sekund, po których upływie zmobilizowałem się i wreszcie wstałem, w następnej kolejności zmieniając ubrania oraz szerokim łukiem omijając wszelkie wiszące w domu lustra. Nie chciałem bowiem wiedzieć, jak wyglądam po zaledwie kilku godzinach snu, kiedy to wczorajszego wieczoru było się na mieście — dalszych szczegółów nie trzeba opisywać. Po powrocie stać mnie było już tylko i wyłącznie na szybki prysznic, a po nim nastąpił przysłowiowy zgon. I tak oto dochodzimy do chwili obecnej, podczas której omal nie zasypiałem na stojąco, powolnym krokiem schodząc na parter. Drewniane schody w przyjemny sposób odzwierciedlały każdy mój krok, wydając miłe dla ucha odgłosy przypominające głuche stąpnięcia. Jakby w odpowiedzi na nie mój brzuch również postanowił się odezwać, pozwalając domagać się żołądkowi o swoje prawa. Kurczę, przydałoby się coś przekąsić przed wyjściem. Niestety, kuchni nie mam, a i na pomysł zrobienia dobie spiżarni na tak zwaną czarną godzinę nie wpadłem. Westchnąłem z rezygnacją, półprzytomnym wzrokiem zerkając na wiszący w pokoju na dole zegar. Kiedy natomiast zobaczyłem, jak późno już jest, najtrafniejsze wyrażenie obrazujące moje zachowanie to „wystrzelił jak z procy”. W następnej sekundzie byłem już bowiem na zewnątrz, raz po raz ślizgając się na mokrych stopniach prowadzących do mojego lokum. Gdy jednak zetknąłem się z ziemią, nie powitał mnie piękny, śnieżny puch, który widziałem jeszcze nocą. Dodatnia temperatura zrobiła swoje, zamieniając śnieg w błoto. A to, w połączeniu z szaleńczym tempem, może się dla mnie bardzo źle skończyć. Za nic miałem jednak ewentualną możliwość upadku i zarycia twarzą w kilku centymetrową, ziemistą papkę. Miałem zaledwie pięć minut, by dotrzeć do naszej siedziby jeszcze przed rozpoczęciem wspólnej uczty, a dystans dzielący mnie od rezydencji Lucyfera wcale nie pocieszał. W takich właśnie chwilach przeklinałem samego siebie za to, że postanowiłem zamieszkać na samym krańcu osady, jeżeli można to tak nazwać. Trzeba było zostać leniem i zbudować dobie dom w odległości stu metrów od rezydencji, a nie dwóch kilometrów.
W ostatniej sekundzie uniknąłem zderzenia z nisko zawieszoną gałęzią, ratując w ten sposób swoją twarz przed czerwonym odciskiem oraz akupunktury w postaci igliwia. Zamiast tego wdepnąłem w głęboką na kilka centymetrów kałuże, o czym poinformował mnie przemakający do granic możliwości but. Kolejne przekleństwo opuściło moje usta, lecz nawet to mnie nie zatrzymało. W końcu nie wiem nawet po jak długim czasie, w oddali zobaczyłem dach domu Starszych. To dodało mi jakby nowych sił, gdyż odległość dzielącą mnie od naszej siedziby pokonałem w zawrotnym wręcz tempie. Z trudem łapiąc oddech, wbiegłem szybko po schodach, nie zawracając sobie głowy czymś takim jak strzepywanie nadmiaru błota z podeszwy butów czy też poprawianiem swojego wyglądu. Zresztą i tak siedzę niemal na samym końcu stołu, tak więc istnieje duże prawdopodobieństwo, iż mój niechlujny wygląd nie zostanie zauważony, a przynajmniej nie przez wszystkich. Poza tym wolałem wejść do jadalni, wyglądając jak ten ostatni menel siedzący pod monopolowym niż się spóźnić, chociaż podejrzewam, iż już to zrobiłem. Nie chcąc tracić zatem ani sekundy więcej, z całej siły popchnąłem drzwi prowadzące do wnętrza budynku, w planach obmyślając już najkrótszą drogę prowadzącą do miejsca spożywania wspólnych posiłków. Nim jednak zdążyłem otworzyć je na pełną szerokość, a następnie zatrzasnąć z hukiem, napotkałem niespodziewaną przeszkodę. Zderzeniu temu towarzyszył głuchy odgłos uderzenia, chwilę po tym zastąpiony głośnym syknięciem oraz najprawdopodobniej cichą łaciną wymruczaną pod nosem. Słysząc to, gwałtownie się zatrzymałem, spoglądając za drzwi. Za nimi stał jeden z naszych, którego kojarzyłem jedynie z widzenia. A tak naprawdę znałem jedynie jego tatuaże, które połączone ze sobą, tworzyły jakby rękawy. Facet, mając niezbyt wesołą minę, kurczowo zaciskał palce w okolicy nosa, chwilę później wbijając wręcz zabójcze spojrzenie w moją osobę.
- O jasny gwint, sorry. Nie chciałem... - rzuciłem, zdając sobie sprawę z tego, iż to właśnie ja jestem odpowiedzialny za ten wypadek.
Ten jeszcze raz spojrzał na mnie z żądzą mordu w oczach, następnie odwracając się na pięcie i cały czas trzymając swój nos, ruszył w kierunku jadalni. Po dłuższej chwili poszedłem w jego ślady, mając nadzieję, iż nie dostanę kazania za to wyjątkowe spóźnienie się na wspólny posiłek. Na rewanż ze strony tamtego też nie mam najmniejszej ochoty. Chociaż podejrzewam, iż odwet jest nieunikniony. 

Leo? Ten tego... Dopiero zaczynam, więc proszę o wyrozumiałość. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz